Film „Player One” (2018) – recenzja

Filmem „Ready Player One” Steven Spielberg powraca do science-fiction luźną kinową adaptacją powieści Ernesta Cline’a o tytule „Player One”. Owa książka jest niczym innym jak nostalgicznym pokłonem w stronę minionej już epoki, amerykańskiej ery nieskrępowanego konsumpcjonizmu lat 80-tych poprzedniego wieku. Czy nowy film Spielberga obroni się jednak jako odrębne dzieło filmowe, na które nie będziemy patrzyli przez pryzmat książki?

 

  • Tytuł polski: Player One
  • Tytuł oryginalny : Ready Player One
  • Premiera: 6 kwietnia 2018 (Polska); 11 marca 2018 (South by Southwest Film Festival)
  • Reżyseria: Steven Spielberg
  • Scenariusz: Ernest Cline, Zak Penn, Eric Eason oraz Ernest Cline (powieść)
  • Zobacz zwiastuny »

 

Fabuła / OPIS 'READY PLAYER ONE’:

W roku 2044 globalny kryzys zrujnował największe kraje. Miasta w Ameryce zamieniły się w osiedla slumsów, ludzie głodują i umierają z zimna. Bohaterem filmu jest Wade Owen Watts / Parzival (Tye Sheridan), który ucieka od nędzy, logując się do OASIS – wirtualnego świata, wszechobecnej symulacji, w której każdy może być tym, kim chce.
Gdy umiera twórca OASIS , ekscentryczny miliarder i geniusz – Halliday (Mark Rylance), zostawia  swoim graczom fortunę jako nagrodę w rozwiązaniu zagadki ukrytej w OASIS. Enigmatycznych zagadek nie jest w stanie odszyfrować jednak nikt, kto nie jest maniakiem gier, filmów i muzyki rodem z lat 80. Wade’owi udaje się odkryć pierwszą z nich.
Wade zostaje w ciągnięty w niebezpieczne starcie z wrogami korporacji, którzy gotowi są na wszystko – zarówno w świecie wirtualnym, jak i rzeczywistym – byle zdobyć fortunę.

 

PLAYER ONE (2018) – RECENZJA / OPINIA

 

Steven Spielberg to prawdziwa legenda świata filmu. Osoba odpowiedzialna za współtworzenie tzw. Kina Nowej Przygody, która na przestrzeni lat dostarczyła branży rozrywkowej tak świetne i oryginalne tytuły jak „Indiana Jones”, „Jurassic Park” czy „Szczęki”. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że im starszy się robi, tym bardziej bezpiecznym artystą się staje, tym mniej chce ryzykować i tym mniej nowatorskich pomysłów ma nam, widzom, do zaoferowania. Film „Player One” w mojej opinii jest właśnie tego przykładem, w swojej esencji stanowiąc bardzo bezpieczne kino familijne, reklamujące się licznymi odniesieniami do zakodowanej w powszechnej pamięci popkultury.

Nie będę ukrywał – idea stworzenia kotła, do którego wrzuca się postacie i elementy podebrane z innych światów, irytowała mnie od samego początku filmu. Gdyby reżyserowi udało się wykorzystać je w kreatywny sposób i przedstawić tak, aby działały w obrębie opowiadanej historii, z pewnością wyszedłbym z kina zauroczony pomysłowością twórcy. Niestety tak się nie stało. Poza zaledwie kilkoma scenami, w jakich usiłuje się coś zrobić z ikonami filmowego półświatka, mamy tu do czynienia z typowym w ostatnich latach Spielbergiem. Bezpieczeństwo przede wszystkim. Reżyser nie próbuje odkryć koła na nowo, dołożyć czegoś od siebie i skomentować pewnych elementów w mniej oczywisty sposób. Wręcz przeciwnie – opowiada banalną historyjkę, opakowując ją w nawiązania do popkultury i kreśląc bohaterów bardzo grubą kreską.

W filmie „Player One” mamy dwie strony konfliktu – dobrych obywateli oraz złą organizację. Pod koniec filmu okazuje się, że istnieje jeszcze trzecia – policja – tyle że ta przez większość czasu zapomina o swojej egzystencji i wkracza dopiero, kiedy robi się naprawdę gorąco. W każdym razie łatwo można wydedukować, po której stronie stanie Wade Watts, a jeżeli już macie jakieś podejrzenia co do rozwiązania całej intrygi, to najprawdopodobniej się nie pomylicie, bo scenarzyści jadą tu po najmniejszej linii oporu i nie próbują nas zaskoczyć w żadnym momencie fabuły. Tak samo zresztą jak reżyser, po jakiego pracy widać, że niezbyt rozumie tę obecną fascynację latami 80. i nieszczególnie ją podziela. Mimo to inscenizuje sceny tak, żeby łowcy smaczków i nawiązań byli zadowoleni – w końcu przedstawienie musi trwać, prawda?

Doskonale rozumiem, skąd się biorą liczne pozytywne recenzje i zachwyty na temat „Ready Player One”, co nie zmienia faktu, że zdania entuzjastów absolutnie nie podzielam. To, co oni uznają za największą zaletę, czyli naszprycowanie ekranu dziesiątkami, setkami obiektów, postaci, pojazdów i sytuacji odnoszących się bezpośrednio do dzieł popkultury, ja uważam za największą wadę „Player One”. No bo wiecie – jeżeli upiekę komuś na urodziny kiepski tort, za to ozdobię go wzorami i symbolami, do których wiem, że ma sentyment, a na szczycie napiszę lukrem „Wszystkiego najlepszego!”, to bez wątpienia solenizant ucieszy się, kiedy ten tort zobaczy. Jednak gdy tylko weźmie pierwszy kawałek do buzi, zrozumie, że na ładnym opakowaniu kończą się pozytywy mojej cukierniczej roboty. Mniej więcej tak odbieram najnowszy film Spielberga – trudno mi odmówić temu widowisku rozmachu i wizualnych fajerwerków, tylko że jednocześnie nie widzę, aby kryło się za nimi cokolwiek innego.

Nawet postacie, a może zwłaszcza postacie. Większość z nich zbudowana jest wokół jednej cechy charakteru i jej synonimów – co gorsza, często stereotypowych. Główny bohater to typowy nerd bez przyjaciół poza ekranem, który wszystkie pieniądze wydaje na gadżety dla swojej postaci, a od problemów dnia doczesnego ucieka, logując się do gry. Jego love interest to śliczna dziewczyna z kompleksami, odważna i gotowa do działania. Mamy jeszcze trójkę kompanów Wade’a, gdzie jeden jest mózgowcem odpowiedzialnym za ulepszanie sprzętu i konstruowanie nowego, a dwaj pozostali są skłonnymi do poświęcenia się w imię większego dobra samurajami – tak, zgadliście, grają ich Azjaci. Antagonistą zaś jest zły dyrektor korporacji, który nie cofnie się przed niczym, o ile umożliwi mu to uzyskanie kontroli nad OASIS. Każda scena z nim niebezpiecznie zbliża film do „Małych Agentów”.

Czy można się przyczepić do aktorów, że ich postacie wychodzą na tak płaskie i pisane grubą kreską? Zasadniczo nie – w końcu dostali materiał i muszę go przedstawić, nawet jeśli to ich samych ukaże w nie do końca dobrym świetle. Tylko, że nadal Tye Sherindan niemiłosiernie irytował mnie za każdym razem, kiedy pojawiał się na ekranie i o wiele bardziej „lubiłem” go oglądać jako avatara w wirtualnym świecie.

O jego paczce też nie mogę powiedzieć nic dobrego, choć w sumie to nie mieli żadnej sceny, w której mogliby pokazać aktorski kunszt. Tak naprawdę najwięcej frajdy dawały mi kreacje Marka Rylance’a i Bena Mendelsohna, gdzie ten pierwszy stworzył postać tak kompletnie oderwaną od rzeczywistości, że trudno jej nie polubić, a drugi przerysował głównego złego do granic możliwości i sprawił, że obserwowanie jego poczynań, zamiast męki, sprawiało autentyczną przyjemność.

Pal licho fabułę, pal licho postacie – może chociaż morał daje radę? Z przykrością stwierdzam, że nie, jest nawet trochę obraźliwy. Otóż stawia się tutaj przysłowiowych nerdów w pozycji życiowych przegranych, dla których większą trudność, niż stworzenie niewyobrażalnie rozbudowanego programu do funkcjonowania w wirtualnym świecie, sprawia zaproszenie dziewczyny na randkę. Ja tylko przypomnę, że goście, którzy tworzyli i tworzą dzisiejszy świat gier wideo, najprawdopodobniej mają nie tylko żony, ale i dzieci, więc pouczanie ich o tym, że jeśli nie przemogą się i nie wyjdą z płcią przeciwną na tańce, to nigdy nie zaznają szczęścia, brzmi dosyć zabawnie.
Tak naprawdę jedyny wątek, który w moim odczuciu wypadł wzruszająco albo przynajmniej dotknął mnie na tyle, abym chciał o nim wspomnieć, był ten z postacią graną przez Simona Pegga. Aktor pojawia się pod koniec i w jednej chwili zagarnia cały ekran dla siebie.

Jako podsumowanie recenzji powiem więc, że uważam „Player One” za produkt zły, obraźliwy i szkodliwy, za to opakowany na tyle ładnie, żeby zachwycić miłośników efektów specjalnych. Fani wyłapywania easter eggów i odniesień z pewnością będą zadowoleni, bo w prawie każdej scenie znajdzie się tu coś dla nich. Rozczarowani mogą być jednak poszukiwacze dobrych historii i oryginalnych spojrzeń na kino, którzy w najnowszym filmie Spielberga raczej nie odnajdą tego, czym reżyser zdobył świat na początku swojej kariery. Moim zdaniem to produkt rzemieślniczy, wyrachowany, żerujący na nostalgii do dzieciństwa i tego, co znamy z ekranów telewizorów, niemający do zaoferowania nic więcej niż parę ciekawych nawiązań. Gdybym miał wybrać dla niego miejsce w ramówce, to postawiłbym na godzinę 12 w niedzielę na Polsacie.

 

OCENA :


Krzysztof Nowak

 

Źródło: Kinocentryczny.pl

 

Zwiastun / Trailer

Finalny zwiastun, zatytułowany „Come With Me”, wylądował w Sieci 15.02.2018:

źródło foto: imdb.com/title/tt1677720/

FILMY SF 2018 »

Ciekawy artykuł? Doceń naszą pracę:
[Głosów: 6 Średnia: 5]
Komentarze (0)
Dodaj komentarz