Film „Legion samobójców: The Suicide Squad” (2021) – wnikliwa recenzja

  • Tytuł: Legion samobójców: The Suicide Squad
  • Tytuł oryginalny: The Suicide Squad
  • Premiera: 28 lipca 2021 (świat); 6 sierpnia 2021 (kina w Polsce)
  • Reżyseria: James Gunn
  • Trailer ⇓

 

Mamy to! Jeszcze kilka lat temu w życiu nie spodziewałbym się, że dostanę kolejną odsłoną Suicide Squad od Warner Bros., w dodatku w kategorii R i przede wszystkim wyreżyserowaną przez… Jamesa Gunna? Chwila, co? Tak. Ale zacznijmy od początku…

Jest rok 2016. Po swoim żywocie w kinie film „Suicide Squad” Davida Ayera zgarnął łącznie 746,8 milionów zielonych, co jest sporym wynikiem jak na względnie nieznaną wcześniej komiksową franczyzę. Zasłużyły się w tym kolorowe trailery ubarwione chwytliwą muzyką, w których brylowały gwiazdy pokroju Margot Robbie i Willa Smitha, a nacisk położono na znane wszem i wobec na świecie elementy typu ikony popkultury: Batman i Joker. Szum zrobił w szczególności ten ostatni, którego zagrał Jared Leto. Jednocześnie film przyniósł wielu fanom duże rozczarowanie i spotkał się ze sporą krytyką. Obrazowi Ayera zarzucano brak spójności i miałką fabułę, a ponadto zmarnowanie potencjału wielu postaci, z naciskiem na zielonowłosego Księcia Zbrodni. Wizja reżysera padła zresztą poważną ofiarą montażowni i chimerycznych decyzji włodarzy Warner Bros., którzy po fali krytyki związanej z „Batman v Superman: Dawn of Justice”, postanowili zmienić film w coś bardziej przystępnego dla szerszego widza wzorem konkurencji z Marvela. Tak oto w chwili kiedy piszę te słowa tu i ówdzie można zobaczyć podrygi ruchu #ReleaseTheAyerCut, którego działacze mają nadzieję na wskrzeszenie filmu w jego pierwotnej formie po materializacji sukcesu akcji #ReleaseTheSnyderCut w postaci „Zack Snyder’s Justice League”.

Jest lipiec 2018. James Gunn, popularny twórca filmowy stojący za sukcesem obu części „Guardians of the Galaxy”, został zwolniony przez Disneya ze stanowiska reżysera trzeciej części przygód kosmicznej szajki po tym, jak w Internecie wybuchła drama związana z rozpowszechnieniem jego starych kontrowersyjnych tweetów. Wydarzenie odbiło się szerokim echem, Gunn przyjął zwolnienie na klatę, ale nie został długo bez pracy, bowiem w (nie)oczekiwanym ruchu zrekrutowano go do świata DC Extended Universe. Reżyser został poproszony o zajęcie się tematem kolejnego filmu o Supermanie, jednak po odrzuceniu tej propozycji, Warner Bros. orzekło: „Możesz zaadaptować co tylko chcesz z DC.” Padło na Suicide Squad i .. słowo ciałem się stało.

Jest marzec 2019. Gunn został przywrócony do łask przez Disneya i ma powrócić na krzesło reżysera trzeciej części „Strażników” gdy tylko skończy z tematem „The Suicide Squad”.

Jest sierpień 2020. Siedzę z wypiekami na twarzy przed komputerem podczas wirtualnego eventu DC FanDome, na którym wśród tony materiałów związanych z produkcjami DC pokazano kapitalną zajawkę „Legionu samobójców”. Oczekiwania wzrosły.

Jest sierpień 2021. Siedzę na sali kinowej z dużym bananem na twarzy. Jest dobrze. O tym jak dobrze – przekonasz się drogi Czytelniku w poniższej recenzji.

 

Film Legion samobójców: The Suicide Squad (2021) – Recenzja / Opinia

 

Reżyser filmu „Legion samobójców: The Suicide Squad” powiedział kiedyś, że montowanie trailera do tego działa było koszmarne, gdyż wszystko mogło być potencjalnym spoilerem, biorąc pod uwagę wątpliwe losy postaci przeznaczonych w dużej mierze do odstrzału.
W przeciwieństwie do problemów z trailerem filmu, Wy, czytający tę recenzję, możecie czuć się w kwestii spoilerów bezpieczni.

Założenie tego filmu jest w zasadzie takie samo, co produkcja z 2016. Grupa superłotrów osadzonych w więzieniu Belle Reve dostaje od Amandy Waller zadanie wzięcia udziału w tajnej i zarazem trudnej misji, która zakrawa o samobójczą. W zamian za pomyślne przeprowadzenie całej akcji, wyroki złoczyńców mają zostać skrócone o 10 lat. Celem misji jest przedostanie się na wyspę Corto Maltese i zdobycie informacji o owianym tajemnicą projekcie o kryptonimie „Rozgwiazda”. Jak się możemy domyślać, misja ta to nie będą rurki z kremem…

Jeśli ktokolwiek miał wątpliwości, czy temat ekipy straceńców pod batutą Jamesa Gunna w barwach DC wypali, może spać spokojnie. Film „Legion samobójców” zaledwie zapożycza pewne elementy od swojego poprzednika, mocno podkreślając swoją odrębność, dzięki czemu nie jest nawet sequelem, co wręcz soft-rebootem, osobną produkcją, którą można obejrzeć bez znajomości filmu z 2016.
Główną zaletą całej sytuacji z romansem DC z Gunnem jest to, że reżyser dostał wolną rękę w procesie twórczym, co zaowocowało nietuzinkową produkcją. Facet kocha kino, a tu był w stanie przemycić swoje uwielbienie do kina rodem z VHS czy produkcji Tromy. To film, w którym czuć w pełni autorski sznyt, a także duże serducho, które włożono w jego powstanie. W dobie kiedy Warner Bros. miota się w swoich decyzjach, co do budowy świata DC na dużym ekranie, właśnie te autorskie projekty powinny stanowić ich atut względem pewnej generyczności produkcji konkurencji. Wcale nie trzeba kopiować formuły Marvela by odnieść sukces.

Wydawałoby się, że obejrzymy po prostu kolejny film superbohaterski lub, w najlepszym przypadku, kopię „Strażników”, tyle, że z innymi bohaterami. O ile jest sporo zbieżności z drużynowym filmem Marvela o Starlordzie i spółce, tak „The Suicide Squad” mocno odstaje od większości produkcji superhero. To istny blender barwnych i szalonych pomysłów. Wydawałoby się nawet najbardziej przegięte koncepty rodem z kart komiksów czy szeroko pojętego science-fiction mają tu rację bytu. Humanoidalna łasica? Jest. Gigantyczna rozgwiazda z otchłani kosmosu? Jest. Rekino-człek i facet w pstrokatym stroju strzelający różnokolorowymi kropkami? Proszę bardzo!

źródło: kadr z filmu „The Suicide Squad” (2021)

Kategoria dla dorosłych pomogła oddać prawdziwą istotę Legionu samobójców, drużyny do odstrzału, która składa się z łotrów, psychopatów oraz wykolejeńców i która nie przebiera w środkach. Członkowie tej barwnej drużyny nie są płaskimi postaciami, które biegają po ekranie bez ładu i składu. To właśnie niesamowici bohaterowie (a raczej powinienem napisać: antybohaterowie, czy po prostu superłotrowie) stanowią esencję tego filmu. Gunn powyciągał nieznane bądź kompletnie abstrakcyjne postacie prosto z komiksów i nadał im ciekawe osobowości, motywacje i historie, dzięki czemu jest silne spoiwo między nimi, a odbiorcami filmu. Ponadto reżyser zatroszczył się o to, aby motywacje bohaterów były ugruntowane w ich wartościach, przykładem czego będą chociażby Rick Flag czy Peacemaker, dwaj żołnierze zdający się być dwiema różnymi stronami tej samej monety.

Wachlarz postaci w filmie jest przebogaty. Momentami są one skrajnie przerysowane, ale mające w tym całym filmowym szaleństwie pełne uzasadnienie. Ciężko mi stwierdzić, kogo polubiłem najbardziej, bowiem postacie zostały napisane tak świetnie i łączy ich na tyle fajna chemia, że każdy z tych świrów ma coś do zaoferowania. Odpowiednie sekwencje, a nawet krótkie dialogi, szybko wprowadzają nas w świat Suicide Squad i ich postaci, co pokazuje zmysł Gunna do odpowiedniego prowadzenia filmu z tak licznymi bohaterami, by odbiorca nie został przebodźcowany nadmiarem informacji i historii.

Zresztą, co tu ukrywać, część z postaci stanowi stricte mięso armatnie. Wydawałoby się, że dostaniemy kogoś bardziej znanego, tymczasem reżyser sięgnął głęboko do worka z napisem „Katalog postaci DC” i wręcz z samego dna wyciągnął takich osobników jak Polka-Dot Man, Ratcatcher, Savant, T.D.K. a.k.a. The Detachable Kid (kopalna absurdu), Javelin czy Mongal. Przyznam, że przy całej mojej komiksowej wiedzy musiałem w niektórych przypadkach posłużyć się Googlem. Starajcie się nie przyzwyczajać do postaci w filmie, bowiem James Gunn dostał pełne przyzwolenie od Warner Bros. do ubicia każdego, łącznie z samą Harley Quinn (!). Dzięki temu od samego początku do końca możecie się spodziewać wielu momentu w stylu: „Co tu się właśnie od%&$ło?!”

Oczywiście film stoi też bardziej znanymi twarzami, które kojarzymy już z wcześniejszej inkarnacji Legionu Samobójców. Na pierwszy ogień idzie rzecz jasna jedna z najbardziej rozpoznawalnych kobiecych ikon filmów spod znaku DCEU, czyli Harley Quinn, w którą po raz trzeci brawurowo wcieliła się utalentowana Margot Robbie. Odsłona tej postaci w reżyserii Gunna jest dla mnie najlepsza. Co prawda mam wrażenie, że Gunn obdarzył ją za dużą ilością tekstów niskiego polotu, to jednak umiał położyć też nacisk na poważniejsze momenty, kiedy do głosu dochodzą traumy Harley, ciągnące się już od momentu kiedy poznaliśmy ją w „SS” z 2016, poprzez jej przygody w „Birds of Prey”. Daje to nam lepszy wgląd w jej zwichrowaną psychikę. Antybohaterka dostała nowe świetne kostiumy, w których dominuje kultowa już czarno-czerwona paleta barw. Do panny Quinn należą również świetne sceny akcji, kiedy zamienia się w bezwzględnego kilera i dziesiątkuje przeciwników na sposoby, których nie powstydziłby się sam John Wick.

źródło: kadr z filmu „Legion samobójców” (2021)

Jej filmowym kolegą sprzed paru lat jest Joel Kinnaman jako Rick Flag. Grana przez Kinnamana postać nie jest już dwuwymiarowym żołdakiem, który ślepo wykonuje rozkazy swoich przełożonych. Rick Flag zyskał sporo pod skrzydłami Gunna, stając się pełnokrwistym liderem z własnym zdaniem w dość przypadkowej bandzie wykolejeńców. Do niego też należy jedna z najbardziej intensywnych scen w filmie, kiedy zostaje skonfrontowany z inną postacią na usługach amerykańskiego rządu.
Grono starych znajomych uzupełnia Jai Courtney jako Captain Boomerang, który ponownie zagrał koncertowo nieokrzesanego prostaka władającego całym orężem bumerangów. Ze „starego” S.S. została jeszcze jedna postać, ale o niej nieco później przy okazji omawiania prawdziwych złoczyńców tego filmu.

Zupełnie nowych postaci jest bez liku. Nową ekipę Samobójców uzupełnia chociażby Polka-Dot Man, zagrany kapitalnie przez Davida Dastmalchiana, dla którego – z uwagi na liczne wcześniejsze komiksowe role – to nie było pierwsze rodeo w świecie DC i Marvela. David zagrał wydawałoby się absurdalną wręcz postać człowieka o nadprzyrodzonych zdolnościach w fikuśnym kostiumie, którego umiejętnością jest generowanie i strzelanie kolorowymi kropkami. Gunn mistrzowsko poprowadził ten koncept, w wyniku czego otrzymaliśmy zmagającą się z toczącą ją chorobą i poważną traumą postać tragiczną, powstałą w wyniku nieudanego eksperymentu przeprowadzonego na nim przez własną matkę. Koncept postaci, która czuje się źle z własnym ciałem, podkreśla też dodatkowo fakt z życia prywatnego aktora, który jest dotknięty bielactwem nabytym i w związku z tym był często gnębiony za młodu przez inne dzieci. Pstrokaty metaczłowiek jest zdecydowanie jednym z najjaśniejszych punktów tego filmu.

Nie inaczej jest z postacią Ratcatcher 2, zagraną przez portugalską aktorkę Danielę Melchior. Potrafi ona kontrolować szczury dzięki urządzeniu skonstruowanemu przez jej ojca, oryginalnego Ratcatchera (w tej roli gościnnie Taika Waititi, reżyser „Thor: Ragnarok” i „Jojo Rabbit”), do rabowania banków. Daniela wykreowała postać, która momentalnie budzi naszą sympatię, ma świetną historię ze smutną przeszłością i kochającym ojcem. Jej Ratcatcher to również serce całego filmu, podobnie jak to było z Cyborgiem w „Zack Snyder’s Justice League”. Towarzyszy jej pełen osobowości, charyzmatyczny szczur Sebastian, którego zagrały zarówno prawdziwe zwierzęta, jak i komputerowo wykreowane stworzenie. Ratcatcher 2 jest także swego rodzaju „córką” w drużynie dla innej postaci, którą zagrał Idris Elba.

źródło: kadr z filmu „Legion samobójców” (2021)

Znany dobrze wszem i wobec aktor Idris Elba wcielił się w postać z zadatkami na charyzmatycznego przywódcę o ksywie Bloodsport. Jest wiele podobieństw między nim, a Deadshotem z poprzedniego filmu, zarówno jeśli chodzi o umiejętności (niesamowite władanie bronią), ale też sporo ich różni. Will Smith grał faceta, który starał się mimo przeciwności losu być jak najlepszym tatą dla swojej córki, zaś Bloodsport Elby z pewnością nie dostałby odznaki „ojciec roku”, wręcz przeciwnie. Dzięki takiemu przedstawieniu spraw Elba mógł wykreować postać twardziela obleczonego w super-zaawansowaną technologicznie zbroję z mnóstwem broni i kask wzorowany na pysku Xenomorpha (fanowskie serce się raduje!), który potrafił posłać Człowieka ze Stali kulą z kryptonitu na OIOM, a który prywatnie zmaga się z niechęcia do bycia ojcem.

Gdyby jeszcze było mało – do tego tygla temperamentów dołączył kolejny rządowy sługus o pseudonimie Peacemaker, w którego koncertowo wcielił się przekozacki John Cena. Polubiłem go bardzo przy okazji filmu „Bumblebee”. Gunn również dostrzegł w nim talent, podobnie jak w jego koledze po fachu ze świata wrestlingu, Davidzie Bautiście. Cena pokazuje tu co rusz swój talent komediowy i bezbłędnie sprzedaje nam na ekranie postać nadętego dupka, któremu w głowie powiewa non stop flaga USA. W dodatku czuć, że aktor świetnie się bawił na planie filmowym, a to że mocno zżył się z tą postacią niech podkreśli ciekawostka, iż Cena „podprowadził” swój filmowy kostium po zakończeniu zdjęć i teraz pojawia się w nim wszędzie w ramach jego promocji podczas publicznych występów i wywiadów. Peacemaker to zdecydowanie jedna z lepszych postaci w tym filmie, a warto dodać, że za jej sprawą DCEU rozciągnie się także na seriale.

Nowinki w tej wykolejonej drużynie uzupełnia King Shark, znany bardziej pod imieniem Nanaue. To człekopodobny stwór o aparycji rekina, wielkiej sile, jeszcze większym apetycie na ludzkie mięso i… usposobieniu dziecka. Wszystko to wydawałoby się kolejnym absurdem niemożliwym do przeniesienia na język filmu, jednak Gunn po raz kolejny udowodnił, że dla niego nie istnieje niemożliwe i sprawił, że ten wygenerowany przez komputer wybryk natury ma więcej osobowości niż niejeden „prawdziwy” bohater. Głosu naszemu milusińskiemu użył sam Sylwester Stallone i był to strzał w dziesiątkę. Nanaue kradnie często sceny pozostałym bohaterom. Kiedy trzeba jest uroczy na swój sposób, a w odpowiednich momentach pokazuje pazur, a raczej głodną paszczę pełną ostrych zębów. Ponadto reżyser i scenarzysta w jednej osobie nadał Nanaue głębi, pokazując hybrydę człowieka i rekina jako postać starającą się mieć przyjaciół i szukającą swojego miejsca na tym świecie, przez co być może niektórym zakręci się łezka w oku podczas kilku scen.

Rozpisałem się o złoczyńcach, którzy tak po prawdzie są bardziej antybohaterami, ale przyszedł czas na tych prawdziwych złoczyńców, którzy w filmie służą za antagonistów dla naszej kolorowej ferajny. Jest ich kilku i w zasadzie nie ma jednego głównego wroga. Kołem zamachowym wydarzeń jest dość nieoczywisty złoczyńca, a mianowicie powracająca po występie w 2016 roku Amanda Waller, dyrektor A.R.G.U.S., zarządzająca projektem Task Force X (oficjalna nazwa Suicide Squad) i zakulisowo pociągająca za wszystkie sznurki. Gdy trzeba, potrafi z łatwością wcisnąć guzik do detonowania bomb zaimplantowanych w szyjach naszych straceńców. Grająca ją Viola Davis po raz kolejny fenomenalnie zagrała zimną i bezwzględną postać kobiety, która nie cofnie się przed niczym, by osiągnąć swój cel. Poświęcić życie ludzi to dla niej, jak wbić kijem do golfa piłeczkę prosto w dołek. Wszystko to z kamienną twarzą.

Dalej mamy bardziej oczywiste czarne charaktery. Mamy więc Gaiusa Grievesa, czyli Thinkera (w tej roli Peter Capaldi, znany z roli Doktora Who), metaczłowiek i zarazem szalony naukowiec. Capaldi dobrze nakreślił postać sadystycznego creepa, opętanego manią eksperymentów na ludziach i pozaziemskiej formie życia. Mam jednak wrażenie, że potencjał zarówno postaci jak i samego aktora, nie został dostatecznie wykorzystany w filmie.
Ponadto mamy drani w osobach Silvio Luny (aktor Juan Diego Botto), dyktatora Corto Maltese próbującego uwieść Harley Quinn, oraz Mateo Suáreza (gra go Joaquín Cosío), generała tegoż państewka. Obaj piastują swoje role poprawnie, stanowiąc jedynie punkty do odhaczenia przed głównym (a raczej: największym) daniem czyli… istotą z kosmosu, Starro the Conquerer!

Tak, jako uzupełnienie grupy przeciwników Legionu samobójców dostaliśmy rozgwiazdę z kosmosu o wielkości słusznego budynku, zdolną kontrolować niezliczone masy innych żywych organizmów (w tym przypadku ludzi) poprzez swoje malutkie kopie przyczepiające się do twarz niczym słynne facehuggery. To niesamowite, że w jednym roku dostałem dwóch ikonicznych złoczyńców DC: Darkseida z „Zack Snyder’s Justice League” i teraz Starro. Postać kosmicznej rozgwiazdy zadebiutowała w „The Brave and the Bold #28” (luty-marzec 1960), który był również pierwszym występem Justice League of America. Ponownie, wydawałoby się absurdalny koncept zaczerpnięty z kart komiksów, został umiejętnie przeniesiony na duży ekran przez Gunna i ponownie pojawiła się tu szczypta głębi i osobowości, biorąc pod uwagę krótki, acz wymowny monolog monstrualnej rozgwiazdy odnośnie jej pochodzenia i pojmania przez ludzi.

James Gunn jako reżyser jest lojalny wobec swojej wieloletniej ekipy zaufanych aktorów. Tak oto do filmu trafiło sporo osób, które znamy chociażby z „Guardians of the Galaxy”, przykładowo aktorzy Michael Rooker i Nathan Fillion, których współpraca z reżyserem trwa od wielu lat. Wprawne oko dostrzeże też cameo Pom Klementieff (Mantis ze „Strażników”) jako tancerkę w klubie. Ponadto, Gunn oddał hołd jednemu z twórców komiksu „Suicide Squad” i tak oto w krótkiej roli doktora wszczepiającego bomby w szyje naszych milusińskich wystąpił sam John Ostrander, który powołał naszych straceńców do życia (sic) na kartach komiksów DC w 1980 roku. Miłym akcentem były też spore podziękowania dla wielu twórców w trakcie napisów po zakończeniu filmu, w tym Davidowi Ayerowi, bez którego Gunn nie zainteresowałby się w ogóle tym tematem.

Film „Legion Samobójców: The Suicide Squad” jest pełen niemal barokowego przepychu. Mamy w nim całe mnóstwo postaci, lokalizacji, wyjątkowo brutalnych i namacalnych scen akcji. Wizualnie to czołówka, należą się nagrody za zdjęcia, kolorystykę, czy nawet kostiumy i charakteryzację. To sztuka, by sprawić, że taka Harley w każdej scenie, czy to broczącą krwią, czy w szatach księżniczki, wygląda zawsze zjawiskowo. Osobne pochwały należą się też specom od efektów specjalnych. Biegający razem z resztą naszych bohaterów CGI-rekinoczłek to majstersztyk, co widać szczególnie w bardziej statycznych scenach i zbliżeniach. Szczegółowość i detale jego skóry są niesamowite.

Reżyser czerpał obficie inspiracje z filmów wojennych, co widać szczególnie w pierwszej połowie filmu, gdzie nurzamy się w plażowo-dżunglowych plenerach. W filmie wykorzystano prawdziwe lokalizacje, przykładowo dżunglę, dzięki czemu nie mam wrażenia sztuczności jak podczas oglądania wielu innych obecnych filmów, gdzie użycie green screenu aż bije po oczach. Również plenery Panamy jako miasta urealniają istnienie fikcyjnej bananowej republiki jaką jest Corto Maltese, fikcyjne wyspiarskie państewko, które pojawiało się już wcześniej w filmach i serialach DC („Batman” z 1989, „The Dark Knight Returns”, „Smallville”, czy „Arrow”).
Scena w klubie, gdzie nasi bohaterowie dają czadu „w cywilu” daje wrażenie, że uczestniczymy w niej razem z ekranowymi bohaterami. Przyznam, że były to jedne z moich ulubionych momentów w filmie, gdyż zawsze uwielbiam obserwować super-postacie w „zwykłych” sytuacjach – w tym przypadku walących razem kielony czy dających upust swoim emocjom na parkiecie przy akompaniamencie muzycznych hitów.

źródło: kadr z filmu „Legion samobójców” (2021)

Skoro już mowa o muzyce – w filmie to dwa współgrające ze sobą światy. Mamy więc autorską ścieżkę dźwiękową pod batutą Johna Murphy’ego oraz „zwykłe” utwory. Wśród tych ostatnich znalazły się m.in. zadziorne „The Jim Carroll Band – People Who Died”, „Pixies – Hey”, „Johnny Cash – Folsom Prison Blues”, a także kilka wyrazistych latynoskich nutek, które klimatem i tekstami pasowały idealnie do scen. Na szczególną uwagę zasługuje utwór „K.Flay – Can’t Sleep”, który idealnie podbił scenę zabawy naszych straceńców w klubie. Zresztą niczego innego po Gunnie, jak perfekcyjnie dobranych utworów, bym się nie spodziewał, co wiemy chociażby po pamiętnych selektach kawałków do „Strażników”.

Co do soundtracku autorstwa Johna Murphy’ego to prawdziwa fachura. Jak miało być poważnie – było, a kiedy trzeba podkręcano odpowiednio poziom epy. Muzyka świetnie współgra zarówno ze scenami akcji, jak i spokojniejszymi momentami, kiedy przeżywamy prywatne rozterki bohaterów. Przykładami na majstersztyk tego muzycznego tła niech będą utwory takie jak ostre i pełne gitarowych riffów „Mayhem on the Beach” i „The Squad Fight Back”, czy też nastrojowe „Ratcatcher’s Story” oraz „King Shark and the Clyrax”, niesamowicie zanurzające nas w głębszych momentach filmu.

„TSS” korzysta z kategorii R pełną gębą. To już nie jest tylko jakiś okazjonalnie rzucony „f*ck”, czy też pokazana pierś lub (trochę) więcej krwi. Język bohaterów aż kipi od wulgaryzmów, czego najlepszym przykładem będzie w pełni uzasadniona emocjonalnie scena wymiany bluzgów pomiędzy Bloodsportem, a jego córką podczas odwiedzin w więzieniu.
Film jest niesamowicie brutalny, jucha leje się na lewo i prawo, a momentami można się zastanawiać, czy nie oglądamy scen fatality z serii „Mortal Kombat”. Element gore jest w filmie silny, co tylko podkreśla tromowe ciągotki Jamesa. Widać to nie tylko w widowiskowych scenach śmierci bohaterów czy ich przeciwników, ale także w laboratorium grozy Thinkera, gdzie czuć także ducha Carpentera i Cronenberga.

Większość osób kojarzy Gunna głównie ze „Strażników Galaktyki”, jednak już lata wcześniej ten facet zaangażowany był w takie tytuły jak „Tromeo and Juliet”, „Citizen Toxie: The Toxic Avenger IV” czy „Slither” (polski tytuł: „Robale”). Produkcje te są nad wyraz czytelnym sygnałem, że James ma świetne wyczucie klimatu kina gatunkowego. Całość R-kowej otoczki uzupełnia kilka momentów golizny. Pomijając oczywistą jatkę, wynikającą z konwencji „ekipa do ubicia”, w tym filmie jest bardzo dużo głębszych momentów, dzięki którym odpowiednio wybrzmiewają poszczególne postaci i ich historie.

źródło: kadr z filmu „Legion samobójców” (2021)

Oczywiście film „Legion samobójców” nie jest wolny od wad. Często miałem wrażenie, że Gunn próbuje za bardzo szarżować w kwestii „cool tekścików”, które ostatecznie kończą jako nachalne suchary o fujarach, odbytach, 69 itp. Z kolei pewien natłok tych naprawdę złych postaci (Waller, Thinker, władcy wyspiarskiego państwa, czy wreszcie Starro oraz czarne owce w stadzie Suicide Squad) sprawił, że uwidocznił się nieco brak jednego konkretnego przeciwnika. Jak też wspomniałem, Capaldi i jego Thinker nie wykorzystują pełni potencjału i postać stoi gdzieś bardziej na uboczu. Gunn mógł też pozwolić znacznie bardziej pooddychać postaciom innym niż Harley Quinn pod kątem scenariusza, ale jak mniemam podyktowane to było faktem, że ta popularna bohaterka jest najbardziej znana z całej ekipy i z tego tytułu ponownie chciano oprzeć film na jej barkach. Bardzo lubię jej postać, ale koniec końców nie wybrałem się przecież na film „Harley Quinn i jej zwariowani koledzy”, tylko na „The Suicide Squad”.

O takich filmach jak nowy „Legion samobójców” pisze się z wielką przyjemnością, ale jeszcze przyjemniej się je ogląda. To pierwszy film DCEU, który miałem okazję zakosztować w kinie od czasów „Birds of Prey”. Co prawda w międzyczasie filmowy świat DC dostarczył nam „Wonder Woman ‘84”, jednak odbyło się to na małym ekranie za sprawą HBO, a z uwagi na samą jakość filmu, lepiej spuścić na niego zasłonę milczenia. Film Gunna dogodził mi na wielu poziomach jako komiksiarzowi, ale trzeba podkreślić, że sprzyja również komiksowym laikom, bowiem znajomość DCEU, czy też ogólnie świata DC, nie jest specjalnie wymagana. Film czasami lekko nawiązuje do „szerszego świata DC” (chociażby wzmianki o Supermanie czy S.T.A.R. Labs), jednak poza tym to totalny standalone movie. Jeśli wiesz po prostu, że był kiedyś inny film z podobną ekipą i że jest sobie postać Harley Quinn, to będzie aż nadto. Film ten rozpalił również moje zainteresowanie do wersji reżyserskiej „Suicide Squad” z 2016, ponieważ ewidentnie widać, że to mógłby być film o zupełnie innym klimacie i wydźwięku, zgodnie z pierwotną wizją reżysera Ayera.

Wszystkim osobom, które narzekają na schematyczność kina superbohaterskiego pragnę przypomnieć, że raz na jakiś czas dostajemy perełki pokroju filmów „Logan” czy „Deadpool”, jak również seriali takich jak „The Boys”, „Doom Patrol” i „Invincible”, które opierają się rutynie i coraz śmielej wchodzą na salony ze swoim dojrzalszym, brutalniejszym i mniej skrępowanym podejściem. Teraz tę grupę uzupełnił film „The Suicide Squad” i to w tego typu produkcjach upatruję świeży powiew w nieco skostniałej stylistyce komiksów przenoszonych na ekrany kin bądź TV.

Wartość filmu „Legion samobójców” przy całym jego szalonym sznycie i zwariowanych pomysłach podnosi także spora doza głębszych momentów oraz przemycenie poważniejszej dyskusji na temat, przykładowo – ciemnej strony wszechpotężnych agencji rządowych, megalomanii narodowej jednostek, moralności i postępowania mocarstwa jakim są Stany Zjednoczone na arenie globalnej, gdzie są postrzegane zarówno jako wybawca, jak i ciemiężyciel.
Najnowsza propozycja od Jamesa Gunna ma również wysoki czynnik ponownej oglądalności, dzięki czemu wróżę filmowi długą żywotność. W moim przypadku już teraz zanosi się na kolejną wizytę w kinie, by móc upajać się tym narkotycznym klimatem i odjechanymi pomysłami.

Czy warto? Naturalnie!

PS. Zachwycony Gunnem – Walter Hamada, prezes DC Films – zapowiedział już dalszą współpracę z reżyserem przy kolejnych produkcjach. Myślę, że cokolwiek to będzie, będzie solidne. Ptaszki ćwierkają o m.in. projekcie „Gotham City Sirens”…

 

OCENA :


Templar

 

 

Zwiastun / Trailer

 

 

FILMY SUPERHERO >>

 

Ciekawy artykuł? Doceń naszą pracę:
[Głosów: 5 Średnia: 5]
Komentarze (1)
Dodaj komentarz
  • Guli

    Grzegorz Tarelko
    Mam bardzo podobne spostrzeżenia co to tego filmu.
    Przede wszystkim jest bardzo rozbudowany. Mnóstwo bohaterów, mnóstwo przeciwników, wiele wątków. Ktoś mógłby uznać to za wadę, bo trudno wyróżnić najbardziej istotne elementy, ale ja myślę, że to wyróżnia ten film na tle innych produkcji superbohaterskich, które są do siebie tak podobne.
    Szczególnie obserwuje to w filmach Marvela (również w najnowszej Black: Widow). Ściśle określona grupa bohaterów, łatwa do przewidzenia, bardzo sfokusowana fabuła. Jeden przeciwnik. Wyraźnie zaznaczone akty. Czułem niedosyt. Ale po Suicide Squad trudno mówić o niedosycie. Dzieje się tak wiele!
    Aktorzy są świetni i panuje między nimi dobry vibe, ale to było do przewidzenia pamiętając wcześniejsze filmy Gunna.
    Co zaskoczyło mnie in plus, to rozbudowana, ciekawa fabuła i niesamowita forma.
    Jeśli chodzi o fabułę to trudno tak naprawdę coś przewidzieć, bo reżyser co chwila zmienia trajektorie. Pojawiają się nowe postacie i wątki, ale o dziwo nie zwiększa to chaosu. Wszystko nadal jest całkiem logiczne.
    Druga sprawa to wygląd tego filmu. To najbardziej realistycznie wyglądający film o superbohaterach jaki widziałem. Jak to Gunn zrobił – tego nie wiem, ale pomimo absurdalnych i fantastycznych pomysłów wszystko wygląda bardzo namacalnie i jak żywe.
    Gdzie tylko mógł Gunn używał praktycznych efektów specjalnych i kręcił w prawdziwych miejsach i to się czuje.
    Chciałbym, żeby tak wyglądało kino superbohaterskie, ale bardziej wydaje mi się, że TSS pozostanie ciekawym ewenementem, wyjątkiem na tle generycznych produkcji. A już za chwile czeka nas stary dobry Marvel z konwencjonalna fabułą i przesadnym CGI…