Film „Kapitan Marvel” (2019) – recenzja

 

  • Tytuł: Kapitan Marvel
  • Tytuł oryginalny: Captain Marvel
  • Premiera:

    8 marca 2019 (świat)

  • Reżyseria: Anna Boden, Ryan Fleck
  • Zwiastuny ⇓

 

FILM CAPTAIN MARVEL – Fabuła / Opis

Akcja filmu „Captain Marvel” toczy się w latach 90-tych. Ziemia zostaje wplątana w konflikt pomiędzy obcymi rasami – Kree (reprezentowanymi przez Ronana), a Skrullami. Produkcja opowiada o Carol Danvers (Brie Larson), która stopniowo zaczyna się stawać jedną z najpotężniejszych bohaterek w MCU.

 

Film Kapitan Marvel (2019) – RECENZJA / OPINIA

 

Tak się złożyło, że film „Kapitan Marvel” zadebiutował u nas w Dzień Kobiet, co idealnie podkreśliło postać głównej bohaterki. Najnowsza produkcja ze stajni Marvel Studios opowiada historię superbohaterki, która poza gronem fanów komiksów nie była szczególnie znaną postacią, jednak stawiam wszystkie pieniądze, że po przetoczeniu się filmu przez światowe kina osoba Carol Danvers (bo tak nazywa się nasza bohaterka w cywilu) będzie bliższa sporej rzeszy widzów.

Disney pozazdrościł sukcesu DC/Warner Bros., gdzie konkurencja odpaliła jakiś czas temu mocną petardę w postaci filmu „Wonder Woman”. Grającą główną bohaterkę Gal Gadot z miejsca podbiła serca fanów na całym świecie, stając się jednocześnie nie tylko mocną marką, ale przede wszystkim symbolem silnej kobiety w świecie (nawet tym superbohaterskim) zdominowanym, było nie było, przez samców. Nie chcąc pozostawać w tyle, korporacyjna machina Myszki Miki uruchomiła swoje środki, pompując balon autorskiej produkcji z kobietą na czele.

Niektórzy uważają to za przełom, przez niektórych obwołany oznaką postępu, przez innych głośno okrzyknięty końcem pewnej ery. Chciałbym jednak w tym miejscu przypomnieć, że zarówno Wonder Woman, jak i wojująca obecnie na ekranach kin bohaterka Marvela, nie są pierwszymi kobiecymi postaciami popkultury, gdyż te mają już bardzo długą historię. Wystarczy przypomnieć  kultową Ellen Ripley czy Sarah Connor, które podbiły srebrny ekran już ładnych kilka dekad temu, że już nie wspomnę o nowszych postaciach, takich jak Furioza czy  Lorraine Broughton (z „Atomic Blonde”) – obie świetnie zagrane przez zawsze znakomitą Charlize Theron. Mimo wszystko świat kina superbohaterskiego  rzeczywiście stał zawsze bardziej obsadą męską, jednak da się zauważyć zmiany w tym trendzie i tak oto kobiety wysuwają się coraz odważniej na pierwszy plan.

Przyznam, że mimo zaostrzającej apetyt sceny po napisach w „Avengers: Infinity War”, która zasygnalizowała istnienie Captain Marvel w bogatym świecie MCU, zwiastuny samego filmu przyjąłem wyjątkowo obojętnie. Nadchodząca przygoda z postacią Carol Danvers zapowiadała się dla mnie wyjątkowo schematycznie, nawet jak na pewne standardy Marvela i traktowałem całość jako film do obejrzenia z kronikarskiego obowiązku, jak również swoistą przystawkę przed „Avengers: Endgame”. Ponadto odgrywająca główną rolę aktorka nie wywoływała u mnie zachwytu, traktowałem wręcz jej casting jako pierwszą wpadkę w historii filmów Marvel Studios, szczególnie, że moimi wcześniejszymi typami były tu Emily Blunt lub Yvonne Strahovski. Brie Larson (skądinąd zdobywczyni Oskara) znałem jedynie z występu w filmie „Kong: Skull Island”, gdzie jej drogi skrzyżowały się z innymi aktorami Marvela, Tomem Hiddlesonem i Samuelem L. Jacksonem.

Film „Kapitan Marvel” wypadł znacznie lepiej od trailerów, które, muszę przyznać, wyrządziły mu trochę krzywdy, zapowiadając go jako kolejną kalkomanię Marvela, sygnowaną wiecznie tą samą miną głównej heroiny. Oczywiście odhaczamy kolejno standardowe elementy składowe filmów MCU, czyli akcję, grzecznie prowadzoną fabułę, humor oraz liczne smaczki dla spostrzegawczych i wszystkowiedzących fanów. Dzięki filmowi wiemy także, skąd w ogóle wzięła się i jakie są umiejętności Captain Marvel, a także to, że jej postać będzie zapewne jednym z kluczowych elementów w kosmicznej ustawce z Thanosem.  Dla osób, które wcześniej w ogóle nie znały postaci Captain Marvel, film ten to wzorowy przykład origin story, dzięki któremu możemy zaznajomić się z wszelkimi aspektami historii tej postaci typu „kto”, „z kim?”, „skąd?”, „po co?” i „dlaczego?”

Jeśli chodzi o fabułę filmu, wszystko kręci się wokół Vers (Brie Larson), którą szkoli Yon-Rogg (Lude Law) na żołnierza kosmicznej rasy Kree, znanej nam już ze „Strażników Galaktyki”. Kree prowadzą odwieczną wojnę z rasą zmiennokształtnych Skrulli. Z czasem Vers trafia na Ziemię, jednocześnie poddając swoją przeszłość i pochodzenie w poważną wątpliwość, zaś w ślad za nią rusza bezwzględny przywódca Skrulli imieniem Talos (Ben Mendelsohn). Wszystko to przyprawiono licznymi retrospekcjami, które wprowadzają element tajemnicy i z czasem stają się kołem zamachowym kilku zwrotów akcji, jak również konwencją buddy-movie (relacje Vers-Fury) i klimatem lat 90-tych.

Film też to także historia młodego Nicka Fury’ego, będącego w posiadaniu jeszcze obu sprawnych oczu. Jest to jednocześnie największa rola Jacksona we wszystkich dotychczasowych filmach Marvela, gdzie dotąd jego udział sprowadzał się do gościnnych występów i krótkich scen (pomijając „Zimowego Żołnierza”, który dał mu zabłysnąć na ekranie na dłużej). Przyjrzymy się również nieopierzonemu jeszcze agentowi Coulsonowi, który jako żółtodziób w szeregach tajnej organizacji zdobywa kolejne szlify u boku mentorującego mu Fury’ego.

Brie Larson dźwignęła ten film, choć trzeba przyznać, że duża w tym zasługa jej chemii z ekranowym partnerem w osobie Samuela L. Jacksona, bez którego nasza Marvelka wypadłaby dużo słabiej. Mimo to, debiutującej w świecie MCU Brie udało się stworzyć postać charakterną i z charyzmą, pokazującą też często bardziej wyluzowaną stronę, dzięki czemu szybko puściłem w niepamięć jej jednowymiarowość i nadęcie z materiałów promocyjnych. Mam jednak poważne zastrzeżenia co do samych mocy bohaterki, ponieważ wydaje się ona być wręcz zbyt silna, co jest szczególnie widoczne w końcowej fazie filmu. Jestem ciekaw jak wpiszą ją przez to w większy krajobraz bracia Russo.

Najjaśniejszym punktem na aktorskiej mapie tego filmu jest bezsprzecznie Samuel L. Jackson, który tchnął zupełnie nowe życie w postać Nicka Fury’ego. Brzmi to jak truizm, ale ten aktor to klasa sama w sobie. Fury, którego poczynania obserwujemy z „Kapitan Marvel”, to zupełnie inny Fury niż osobnik, które znaliśmy z dotychczasowych produkcji Marvela. Wersja Nicka z 1995 roku to człowiek polegający na swoim przeczuciu, mniej cyniczny, a bardziej idealistyczny i dynamiczny.  Za każdym razem gdy młody Fury pojawia się na ekranie, bije od niego aura kultu i luzu. Samuel wnosi poważną dawkę humoru, pcha odpowiednio fabułę do przodu, a kiedy trzeba, potrafi momentalnie rozładować napięcie, czy to w interakcji z główną bohaterką, swoim pomagierem z S.H.I.E.L.D., czy też głaszcząc rudego kota imieniem Goose, który, nota bene, kradnie każdą scenę. Jeszcze przed obejrzeniem filmu słyszałem, że kot kradnie show. Nie wiem w zasadzie co o tym sądzić, biorąc pod uwagę sytuację, w której to zwierzę wybija się ponad aktorów i ich postaci, ale jest coś na rzeczy.

Jednym z beneficjentów filmu są Skrullowie, którzy debiutują tu na wielkim ekranie (fani komiksów snuli przy tej okazji teorie związane fabularnie z głośną serią „Secret Invasion”). Ich przywódcą jest tu Talos, grany przez Bena Mendelsohna, którego angaż w filmie bardzo mnie ucieszył, a który idealnie nadaje się do odgrywania ról złoczyńców. Mendelsohn na szczęście nie zostanie zaklasyfikowany jak kolejny sztampowy złoczyńca Marvela. Jego Talos (zarówno w swojej formie Skrulla, jak i w ziemskim „przebraniu” Kellera z S.H.I.E.L.D.) potrafi stworzyć aurę zagrożenia, intrygować, zaskoczyć, a momentami nawet… rozbawić. Tym samym w umiejętny sposób pokazał, że Skrulle niejedno mają oblicze – dosłownie i w przenośni.  Na plus należy też zaliczyć jego (a także jego pobratymców) charakteryzację w pozaziemskiej wersji.

To nie jedyni znani aktorzy, którzy pojawiają się na ekranie. W obsadzie mamy też takie sławy jak Jude Law, grający Yon-Rogga, dowódcę sił Kree i mentora głównej bohaterki, oraz Annette Bening w roli doktor Wendy Lawson oraz wyobrażenia głównej bohaterki na temat Supreme Intelligence, władcy imperium Kree, postrzeganego zupełnie inaczej przez każdą istotę. W obu przypadkach nie są to role, które szczególnie zapadają w pamięci. W przypadku Annette Bening pokuszę się nawet o stwierdzenie, że była to dla niej filmowa chałtura na podobieństwo Glenn Close, która sama przyznała kiedyś, że przyjęła rolę w „Strażnikach Galaktyki” wyłącznie dla pieniędzy (zaznaczam, że nie mam z tym najmniejszego problemu). Jednocześnie bardzo żałuję, że ani przez chwilę nie nawiązano do właściwego wyglądu Supreme Intelligence prosto z kart komiksu.

Na wielkim ekranie zagościł ponownie Clark Gregg jako Phil Coulson, którego nie widzieliśmy w filmach MCU od czasów jego pamiętnej śmierci w pierwszej części przygód Avengers, a którego losy mogliśmy śledzić w kilku sezonach serialu „Agents of S.H.I.E.L.D.”. Coulson to jak zwykle wartość dodatnia dla tego świata, więc tym przyjemniej było go obserwować w początkach jego kariery, szczególnie, że podobnie jak jego mentor Fury, doczekał się tu odpowiedniego komputerowego liftingu twarzy, dzięki czemu brak zmarszczek i świeższe lico umocowały go łatwiej w rzeczywistości 1995 roku.

Jeśli chodzi o postacie Ronana Oskarżyciela czy Koratha (obaj znani z „Guardians of the Galaxy”), które również znalazły się w filmie, to są to bardziej występy zahaczające o cameo, aniżeli pełnoprawne role. Pozostałe postacie drugoplanowe również nieszczególnie zapadną Wam w pamięci, na szczęście mamy na tyle wyrazisty pierwszy plan, że można na to przymknąć oko.

Skoro o cameo mowa, to oczywiście nie można zapomnieć o obowiązkowym cameo samego ojca Marvela, który odszedł niestety z tego świata w grudniu ubiegłego roku. Stan Lee w krótkiej i bardzo wymownej scence gra tu samego siebie, a nie chcąc psuć jej odbioru poczytajcie o niej później w Internecie jeżeli nie byliście w stanie wyłapać nawiązania do innego filmu, w którym wystąpił właśnie w 1995 roku. Swoją drogą, z uwagi na śmierć Stana, gruntownie przeobrażono intro filmu, które umacnia dziedzictwo i oddaje cześć temu prominentnemu twórcy i człowiekowi-instytucji, co może też wywołać możliwość zakręcenia się łezki w oku.

Warstwa muzyczna filmu to dwie różne kwestie. Sama ścieżka dźwiękowa filmu, której autorką jest Pinar Toprak, to niczym nie wyróżniający się, poprawny soundtrack jakich wiele. Do muzycznej ilustracji filmu dodano jednak kilka znanych szlagierów z lat 90-tych, które świetnie podkreślają czas, w którym osadzoną film, a także zilustrowane nimi sceny, czy to bardziej przyziemne, czy też momenty wypełnione walką. Wśród nich są więc „Come as You Are” Nirvany, „Just a Girl” No Doubt, „Whatta Man” Salt-N-Pepa i „Waterfalls” TLC. To właśnie te numery, a nie główny soundtrack zapamiętamy po wyjściu z kina.

Ponownie bolączką są też efekty specjalne. Są momenty, gdzie FX wyglądają naprawdę dobrze, innym razem zastanawiałem się czy mam do czynienia z blockbusterem za ponad 150 milionów dolarów. Niedociągnięcia widać szczególnie w scenach, gdzie główna bohaterka odpala swój Super Saiyan mode on, lata, świeci i miota energią na lewo i prawo.  Wydawałoby się, że na takim etapie i za takie pieniądze otrzymamy coś znacznie lepszego. Wybaczam je wszystkie, jeśli wezmę pod uwagę fakt, że film dostarczył mi również jedne z najbardziej spektakularnych efektów specjalnych ostatnich lat, a konkretniej związanych z odmłodzeniem Samuela L. Jacksona i jego Nicka Fury’ego o całe ćwierć wieku. Efekt wygląda niezwykle realistycznie i gdybym nie znał wieku aktora, dałbym się nabrać. Dodam, że nie jest to sytuacja bezprecedensowa jeśli chodzi o filmy MCU, bowiem już wcześniej filtrem młodości potraktowano Kurta Russela w drugiej części „Guardians of the Galaxy”, Michaela Douglasa i Michelle Pfeiffer w filmach o Ant-Manie, czy samego Roberta Downeya Jr. w „Captain America: Civil War”. Tamte efekty ograniczały się jednak do bardzo krótkich scen, tutaj zaś młody Fury śmiga po ekranie przez cały film.
Oczywiście odpowiedniemu odmłodzeniu przeszła również facjata agenta Coulsona, chociaż tutaj efekt nie jest tak naturalny, jak w przypadku jego przełożonego i czuć pewną sztuczność.

Oczywiście nie da się uniknąć porównań z produkcją konkurencji, czyli filmem „Wonder Woman” od DC/Warner Bros w reżyserii Patty Jenkins. Wszak i tu i tu mamy pewien gamechanger, jeśli chodzi o odstąpienie od typowo męskiej obsady większości filmów o superbohaterach. Na tym w zasadzie podobieństwa się kończą, bowiem oba filmu są od siebie bardzo różne. Postać Diany z filmu DC to bogini, która znalazła się pomiędzy śmiertelnikami i nabywa stopniowo bardziej ludzkich cech, skonfrontowana z resztą otaczającego ją świata, który znacznie wykracza swoim ogromem i wyobrażeniem poza wyspę, na której dorastała. Carol z kolei posiada nadludzkie moce i w zasadzie całe jej dotychczasowe życie obraca się wokół spraw pozaziemskich, jednak w tym wszystkim nie zatraciła swojego ludzkiego pierwiastka, pokazując na każdym kroku bardziej przyziemne oblicze. Również w „Captain Marvel” rzuca się mniej w oczy feministyczny podtekst filmu, podczas gdy „Wonder Woman” dość grubą krechą akcentował rzeczywistość systemu patriarchalnego i zdawał się bardziej eksponować element „girl power”, co swoją drogą stoi w ciekawej opozycji do całego zamieszania z forsowaniem feminizmu i propagandy tzw. Social Justice Warriors, jakie wywołał najnowszy film Marvela, oraz jego główną aktorką, jeszcze na długo przed premierą.

Postać Vers/Carol Danvers warto rozpatrywać więc nie jako „tylko” kobietę, ale przede wszystkim jako człowieka, który jak każdy ma swoje słabe cechy, chce być lepszy i pomagać innym. Dzięki temu bohaterka może być naturalnie traktowana jak jej męscy koledzy po fachu, jak również być dobrym wzorem do naśladowania dla fanów i fanek na całym świecie. Oczywiście film wpisuje się również w fundamentalne założenia komiksowego uniwersum Marvela, u podstaw którego stały przecież od zawsze różnorodność i walka o równość społeczną, co widać najlepiej w komiksach o X-Men, wyrzuconych poza nawias społeczeństwa odmieńcach o niesamowitych mocach.

Captain Marvel nie jest tu jedyną postacią, która otrzymała swoje origin story, dodajmy ciekawie złamane przez zaburzenie chronologii wydarzeń i liczne retrospekcje, przez co geneza postaci idzie nieco innym torem niż jej kolegów z MCU. Dzięki filmowi mamy okazję przyjrzeć się początkom Nicka Fury’ego, który od samego początku istnienia Marvel Cinematic Universe stał się jego kamieniem węgielnym i spoiwem. Ponadto otrzymaliśmy też smaczki odnośnie wcześniejszych lat S.H.I.E.L.D. oraz Inicjatywy Avengers.

Na ekranie dzieje się naprawdę dużo, mamy też wyjątkowo sprawnie przeprowadzone zwroty akcji, jednak ostatecznie film nie zaangażował mnie na tym samym poziomie co „Winter Soldier”, gdzie każdą scenę oglądało się z wypiekami na twarzy. To kolejny bezpieczny produkt ze stajni Marvela, który bardziej ma na celu realizowanie się jako kino familijne, niż wybijający się twór spod znaku superhero. Historia Carol nie jest niestety na tyle zajmująca, by jej postać stanęła na podium czołowych twarzy Avengers, choć wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że tak się właśnie stanie. Biorąc pod uwagę, że uniwersum MCU wejdzie po „Endgame” w zupełnie nową fazę, na świeczniku będą zupełnie inni aktorzy i ich postacie, podczas gdy nasi dotychczasowi ulubieńcy albo odejdą, albo zostaną nieco zmarginalizowani, by ustąpić pola nowemu pokoleniu herosów, ze Spider-Manem, Black Panther i właśnie Captain Marvel na czele.

Za nami pierwszy film spod znaku MCU, którego główną bohaterką jest kobieta, a który zręcznie miesza buddy-movie/comedy z konwencją science-fiction. W filmie „Kapitan Marvel” Duet Brie-Jackson dostarcza co rusz nowych wrażeń, a najlepsi z całej aktorskiej  plejady okazali się być Samuel L. Jackson i Ben Mendelsohn. Mimo wszechobecnej sztampy, fabularnie film potrafi zaskoczyć w kilku momentach, a wieloletni fani komiksu docenią pewne twisty. Ponadto, jak to bywa z filmami MCU, znajdziemy tu wiele okazji do pośmiania się, a sam film wielokrotnie puści oczko w stronę widza, zapraszając go do gry w „znajdź easter egga”.  Rewolucji tu nie ma, ale summa summarum otrzymaliśmy udany film i zarazem kolejną bezpieczną produkcję MCU. Pazura i rewolucji oczekuję za to od nadchodzącego „Endgame”.

W niedalekiej przyszłości otrzymamy kolejną dawkę postaci zagranej przez Brie Larson, tym razem w kooperatywie zresztą superbohaterów tego przebogatego świata. Nie miałem wysokich oczekiwań wobec tego filmu. Jego zadaniem było wprowadzenie nowej postaci na komiksową szachownicę, co pomoże w przyszłości przesunąć szalę zwycięstwa na stronę naszych ulubionych bohaterów, którzy rok wcześniej dostali mentalne i fizyczne manto od fioletowego tyrana z kosmosu. I choć Kapitan Marvel polega w starciu z postacią konkurencji, Wonder Woman, tak występ Brie zaostrzył mój apetyt na więcej i chcę zobaczyć jej bohaterkę w interakcjach z pozostałymi Avengers.

 

OCENA :


Templar

 

 

KAPITAN Marvel (2019) Zwiastun / Trailer

 

źródło foto: www.imdb.com/title/tt4154664/mediaindex

INNE RECENZJE FILMÓW O SUPERBOHATERACH »

Ciekawy artykuł? Doceń naszą pracę:
[Głosów: 8 Średnia: 4.6]
Komentarze (0)
Dodaj komentarz