Film „Alien: Romulus” – Recenzja Spoilerowa i Omówienie

Kiedy ostatni raz mogliśmy powiedzieć, że żyjemy w naprawdę ekscytujących i obfitych czasach dla fanów „Obcego”? Nie pamiętam już kiedy ostatnio w ciągu zaledwie kilku lat dostaliśmy film, serial oraz trzy gry wideo. Świat znów żyje „Obcym”, a przecież jeszcze kilka lat temu zastanawiałem się w jednym z naszych corocznych podsumowań, czy Disney nie zamknie Ksenomorfów w sejfie na zawsze. Początki filmu Fede Alvareza były również dość niemrawe. Produkcję zapowiedziano początkowo jako „telewizyjną” dla Hulu/Disney Plus, podobnie jak „Prey” z 2022 roku. Od tamtej chwili wszystko wokół „Alien: Romulus” stopniowo rosło, aż ostatecznie otrzymaliśmy film kinowy z ogromną kampanią promocyjną, który – na co wszystko wskazuje – odniósł spory sukces finansowy. Zakładam swoją czapkę fanatyka serii i pochylam się nad produkcją, którą śmiało można nazwać pierwszym klasycznym filmem o „Obcym” od czasów „Alien: Resurrection”.

Film Obcy: Romulus (Alien: Romulus) – Recenzja Spoilerowa

 

Co stanowi o tej „klasyczności”? Czy to rzeczywiście ma sens, czy jest to tylko puste słowo? Co jest pewne, to to, że „Alien: Romulus”, to film, na który wielu z nas czekało 27 lat, a niektórzy nawet więcej, czas zatem przyjrzeć się temu dziełu i odpowiedzieć na kilka pytań.

Uwaga: Spoilery!

Zaznaczam, że jest to recenzja spoilerowa.
Od samego początku wiedziałem, że nie będę w stanie pisać o tym filmie
z pominięciem wielu kluczowych jego aspektów.
W dalszej części tekstu napotkacie duże spoilery – wkraczasz na własną odpowiedzialność.

 

Fabuła i Postacie w Obcym: Romulus

Film rozpoczyna się w sposób, który porusza serca fanów oryginalnego filmu „Obcy – Ósmy pasażer Nostromo”. Słyszymy charakterystyczne dźwięki z tamtego filmu, rozpoznajemy znajomą technologię i widzimy szczątki Nostromo płynące w głębokiej przestrzeni kosmosu. Mały statek przechwytuje dryfującą skamielinę, a niedługo potem zostanie z niej uwolniony ON. Ten jedyny, pierwszy, legendarny – ósmy pasażer Nostromo, czyli Obcy, znany wśród fanów jako Big Chap. Był to jeden z istotnych spoilerów, na który natknąłem się już w marcu, kiedy doszło do wycieku części fabuły z testowych seansów filmu. Powrót Big Chapa to wydarzenie o ogromnym znaczeniu, ale jednocześnie bardzo ryzykowne.

Po tych scenach akcja filmu przenosi się na planetę LV-410, gdzie znajduje się kolonia Jackson’s Star – swoisty kuzyn Hadley’s Hope z „Aliens”. Od samego początku widać, że życie tamtejszych mieszkańców nie jest łatwe, a ich relacje z pracodawcą, Weyland-Yutani, bardziej przypominają stosunki ofiary z oprawcą. Koloniści masowo wymierają na różnego rodzaju lokalne choroby, które górnicy przywożą z głębi planety. Nie mogą jednak zmienić swojej pracy, dopóki nie przepracują stale rosnącej liczby godzin. Grupa młodych kolonistów jest świadoma pułapki, w jakiej się znalazła, zatem wykorzystuje pierwszą nadarzającą się okazję do ucieczki. Wyruszają w stronę dryfującego w orbicie LV-410 opuszczonego statku należącego do Weyland-Yutani, który zawiera kapsuły kriogeniczne, dające im szansę na lot na oddaloną o 9 lat świetlnych planetę Yvaga.

 

Czas zatem przyjrzeć się bliżej, komu będziemy towarzyszyć. Wprowadzanie nowych postaci do serii takiej jak „Obcy” to zawsze trudne zadanie, wymagające grubej skóry – zarówno u scenarzystów, reżyserów, jak i aktorów. Nowi bohaterowie będą bezpośrednio zestawiani z postaciami, które już otoczone są legendą, takimi jak Ripley, załoga Nostromo, Hicks, Hudson, Vasquez, Newt itd. Porównania będą nieuniknione i z pewnością brutalne. Zanim te nowe postacie naprawdę zapadną nam w pamięć i serca, może minąć trochę czasu – a być może nigdy nie zyskają takiego statusu. Na ocenę jest jednak jeszcze zbyt wcześnie. Moja opinia na temat obsady i postaci z „Romulusa” jest mieszana, choć skłaniam się raczej ku pozytywnej ocenie, o czym szerzej napiszę za chwilę.

Cailee Spaeny, w roli Rain, z pewnością kreowana jest na postać w stylu Ripley, ale nie jest to jej klon (ani dosłownie, ani w przenośni). To kobieta z zupełnie innym tłem fabularnym i charakterem.

Przybrany brat Rain, android Andy, grany przez Davida Jonssona, to prawdziwa gwiazda tego filmu. Nic dziwnego, że większość fanów wskazuje go jako najciekawszą i najlepiej zagraną postać w „Romulusie”. Trudno się z tym nie zgodzić – Jonsson jest rewelacyjny, a Andy kontynuuje tradycję serii, w której postacie androidów zawsze dostarczają jakości. Ash, Bishop, Call, David/Walter – a teraz do tego zaszczytnego grona dołącza Andy.

Tyler (Archie Renaux), prawdopodobnie były chłopak Rain, to typowy męski bohater środka – ani nie jest zbyt przerysowany, jak postacie w stylu Schwarzeneggera, ani zbyt kruchy. Wzbudza umiarkowaną sympatię od samego początku.
Jego siostra Kay, grana przez Isabelę Merced, to drobna, sympatyczna i uśmiechnięta dziewczyna, która absolutnie nie jest przygotowana na piekło, jakie ją czeka, a na dodatek jest w ciąży.
Ich kuzyn, Bjorn (Spike Fearn), to z premedytacją irytująca postać o trudnym charakterze i wrogim nastawieniu do Andy’ego (którego większość widowni najchętniej by przytuliła).
Pilotka Navarro, w którą wciela się Aileen Wu, stanowi przeciwieństwo Kay – twarda i trzeźwo myśląca kobieta (oczywiście do czasu).

Pojawiają się opinie, że postacie są zbyt młode, co rzekomo czyni film wersją „Obcego” dla nastolatków, ale ja w ogóle nie miałem takich skojarzeń. W przeciwieństwie do pierwszego „Obcego”, tutaj od samego początku można wyczuć, że historia koncentruje się wokół Rain i to ona jest główną bohaterką. Mimo to nie odniosłem wrażenia, jakoby pozostałe postacie były tylko tłem, przygotowanym do szybkiej eksterminacji przez Obcych. Często pojawia się zarzut, że widzów kompletnie nie obchodzi los tych bohaterów, jednak mnie osobiście los tych postaci interesował. Film zawiera drobne, subtelne sceny, które zbliżają nas do tych ludzi – choćby Navarro uśmiechająca się przy kapsułach, intymny moment między Bjornem a Kay tuż przed jego śmiercią (co sugerowało, że to on jest ojcem dziecka, co potwierdził także sam Fede Alvarez), czy sceny przerażenia u Rain w relacji z Andym. Te momenty sprawiają, że film, choć pełen akcji, czasami zwalnia, by przemycić coś więcej. Autentycznie było mi przykro, gdy ci ludzie padali ofiarą Obcych.

Zanim jednak to się stało, bohaterowie dotarli na pokład stacji badawczej Renaissance. Okazuje się, że korporacja Weyland-Yutani ostro wzięła się do pracy po przechwyceniu Big Chapa, prowadząc skomplikowane, a przede wszystkim zaawansowane badania nad Ksenomorfami. Sytuacja szybko wymyka się spod kontroli i od tego momentu wkraczamy w dobrze znany z filmów o „Obcym” ciąg wydarzeń. Atmosfera gęstnieje jeszcze bardziej, kiedy przychodzi pora na wprowadzenie kolejnej postaci w „Alien: Romulus”.

Od tego momentu zostaniemy zalani nostalgiczną falą w stylu „Alien”. Reaktywowany android o imieniu Rook to dokładnie ten sam model, co Ash. W „Romulusie” głosu użycza mu aktor Daniel Betts, który staje na głowie by brzmieć odpowiednio.  Na twarz animatronika nałożono (prawdopodobnie za pomocą technologii deepfake, którą Disney z powodzeniem stosował już w serialach „Star Wars”) podobiznę Iana Holma. O tym również dowiedziałem się w marcu 2024 roku, choć nie wiedziałem, w jakiej ostatecznie formie Ash zostanie „zreanimowany”. To dość kontrowersyjna decyzja twórców filmu, ale muszę przyznać, że zaintrygowała mnie już na poziomie niepotwierdzonych przecieków. Pojawienie się androida tego samego modelu nie jest przecież niedorzeczne – mogło to wypaść naprawdę dobrze.

Ostatecznie moje odczucia wobec Rooka są mieszane. Technologia użyta do „przekształcenia” nowego aktora w Iana Holma wciąż jest w fazie rozwoju. Mam wrażenie, że spora część, niezbyt dużego budżetu, została przeznaczona na budowę planu filmowego i praktyczne efekty, a mniej na animację twarzy Rooka. Jeśli tak było, to myślę, że była to dobra decyzja, ale musimy przez sporą część „Romulusa” znosić widok nienaturalnie wyglądającej twarzy śp. Holma.

Różnie można było sobie z tym radzić, np. pokiereszować mu facjatę (ala „Terminator Salvation”), albo trzymać postać w cieniu, ale twórcy zdecydowali inaczej. Z tego co udało mi się dowiedzieć, połączenia CGI i deepfake użyto jedynie podczas scen, w których Rook wypowiada jakieś kwestie. Nie wiem, jak dla mnie, to on cały czas ma przyklejoną tą płaską deepfake’ową twarz. Ale pozostaje wierzyć na słowo twórcom.

Kwestia Big Chapa zostaje rozwiązana dość szybko – legendarna postać wisi niczym zwłoki zawieszone na płocie, w pomieszczeniu, gdzie bohaterowie znajdują resztki Rooka. Z relacji androida, dowiadujemy się, że uznany za zmarłego Chap (ochrzczony jako XX-121), szybko się zregenerował i na stacji mieliśmy powtórkę wydarzeń z „8 Pasażera Nostromo”… tylko poza kadrem.

Część mnie chciałaby zobaczyć oryginalnego Obcego jeszcze raz w akcji. Finalnie może to jednak dobrze, że film nie opiera się wyłącznie na tej postaci. Choć „Romulus” w wielu aspektach jest powtórką z rozrywki, film oparty na szalejącym po stacji Chapie byłby już całkowitą kalką „Aliena”. W październiku premierę będzie miał komiks „Alien: Romulus”, wydany przez Marvela, który – według dostępnych informacji – będzie prequelem wydarzeń przedstawionych w filmie. Możemy więc spodziewać się, że Big Chap doczeka się swojego ostatniego występu w tej formie. I dobrze.

Od tego momentu w filmie „Obcy: Romulus”, grono bohaterów zaczyna się kurczyć.
Navarro staje się pierwszą skutecznie zapłodnioną ofiarą facehuggera, stając się matką Ksenomorfa. Niedługo później przychodzi czas na Bjorna, którego śmierć jest dość efektowna – zostaje zalany kwasem. Andy, po tym jak Rain załadowała mu nowy moduł skradziony Rookowi, otrzymuje nowe dyrektywy nakazujące podporządkowanie się Weyland-Yutani, co oczywiście powoduje piętrzące się problemy. Szybko okazuje się, że na stacji jest znacznie więcej Obcych.

Tę część filmu celowo skracam, bo zakładam, że większość z Was już go widziała albo nie zamierza iść na niego do kina, skoro czytacie spoilerowy tekst. To jest fragment filmu, którego nie da się opisać – to trzeba zobaczyć. Ostatecznie, trójce bohaterów – Rain, Andy’emu (który w końcu pozwala usunąć moduł Rooka) i Kay – udaje się uciec na swój statek. Jednak ciężko ranna Kay wstrzyknęła sobie w międzyczasie obcy patogen, co w połączeniu z jej ciążą prowadzi do sceny żywcem wyjętej z „Prometeusza” (cesarka Liz Shaw) oraz do narodzin postaci ochrzczonej w napisach jako The Offspring (więcej o niej później).

Ostateczna walka z potworem to klasyczny „Alien” – kończy się wyrzuceniem poczwary w kosmos oraz skokiem do kapsuły kriogenicznej, zaraz po nagraniu audio loga, w którym Rain wyraża nadzieję, że na Yvadze wszystko będzie w porządku. Czy rzeczywiście tak będzie? Co z Andym, który de facto nie ma wstępu na tę planetę? A może gdzieś na pokładzie ukrył się jeszcze jakiś Facehugger? To materiał na bezpośredni sequel, który, póki co, nie jest planowany.

 

Fabularnie „Alien: Romulus” nie wprowadza wielu nowości do serii. Zrealizowano tu najprostszy schemat „domu strachów”: grupa ludzi zamknięta w ograniczonej przestrzeni z potworami, aż większość zginie, a garstka ucieknie. Jeśli się nad tym zastanowić, to jest to właściwie schemat każdego filmu o Obcym. Mnie to nie przeszkadza. Jestem wielkim fanem tej formuły, ponieważ pomimo wtórności i odtwórczości, filmy tego typu zazwyczaj mają fantastyczny klimat, a to właśnie zawsze najbardziej mnie kręciło w serii „Alien”. Klimat. I tego „Romulusowi” absolutnie nie można odmówić.

Fede Alvarez to pierwszy reżyser filmu o Obcym, który jest jednym z nas – fanem (można powiedzieć, że Paul Anderson również nim był, ale nie bierzemy pod uwagę crossoverów). I to fanem przez duże „F”, co widać na każdym kroku w tym filmie. Może przez to brakuje Fede pewnej nonszalancji i luzu, które cechowały pracę Jamesa Camerona czy nawet Ridleya Scotta przy prequelach. Z drugiej strony, dostaliśmy film pieczołowicie przygotowany przez człowieka, który zna temat od podszewki i oglądał te filmy setki razy jako fan. Ma to swoje plusy i minusy, o których będę pisał w dalszej części recenzji.

Jestem w stanie wybaczyć „Romulusowi” pewne powtórzenia, bo film po prostu dobrze się ogląda – niczym adaptację jednej z tych szalonych historii z komiksów Dark Horse z lat 90. Nowinek jest niewiele, ale warto zwrócić uwagę na to, że w końcu Weyland-Yutani położyli ręce na Obcych, a efekty tego możemy zobaczyć w filmie. Fede odważył się także sięgnąć po mitologię „Prometeusza” w kontekście klasycznych dzieł serii, co również jest nowością.

Jeżeli ktoś liczył na coś, co wywróci tę serię do góry nogami, to myślę, że już dawno powinien taką nadzieję porzucić. To nie jest taki film. Szczerze mówiąc, po tym, jak wyglądał odzew na prequele, nie wiem, kto miałby teraz odwagę na coś bardziej śmiałego. Nie jestem też pewien, czy Disney byłby gotów zainwestować pieniądze w tego typu produkcję. Możemy długo debatować, co by było gdyby, ale to nie ma sensu. Otrzymaliśmy film w takiej formie, jaka jest, co nie oznacza, że nie doczekamy się czegoś, co zadowoli fanów wołających o świeże podejście do tematu.

Teraz chciałbym bliżej przyjrzeć się potworom, które straszą bohaterów w „Alien: Romulus”.

 

Obcy gatunek w Alien: Romulus

Obcy w „Alien: Romulus” to jednocześnie powrót do przeszłości i mały krok w nowym kierunku. Wizualnie są to klasyczne Ksenomorfy, choć z pewnymi nowymi detalami, jak np. odświeżone szczęki.

Ze względu na specyficzną konstrukcję filmu, Fede Alvarez wpadł niejako w pułapkę niekonsekwencji. W pierwszej połowie „Romulusa” Obcy zachowują się bardziej jak Big Chap w „Alien” – działają metodycznie, sprytnie, mniej instynktownie. Często atakują z ukrycia, w mniej efektowny, ale bardziej efektywny sposób. Później, gdy rozpoczyna się scena walki w nieważkości, przenosimy się już do stylu „Aliens” – Obcy dają się zwieść, wchodzą pod ostrzał, bardziej licząc na siłę liczby niż na siłę jednostki (typowe dla „Aliens”, gdzie Obcy atakują jak „plemniki”), a ich głowy pękają jak arbuzy. Już nie taki doskonały ten organizm.

To, jak widz zareaguje na te zmiany, zależy od niego samego. Scenariusz pozwala wiele rzeczy interpretować na różne sposoby, ponieważ niewiele wiemy o tych specyficznych Obcych, wyhodowanych na pokładzie stacji Renaissance. Takie one są i tyle. Jeśli cokolwiek to pokazuje, to prawdziwą potęgę Big Chapa, którego wykończyły zapewne resztki ciężko uzbrojonej, oryginalnej załogi stacji, a nie jedna osoba w towarzystwie upośledzonego androida. I to jest w porządku – Chap jest tylko jeden. Paradoksalnie, uważam, że dostaliśmy tutaj najlepszych „klasycznych” Obcych od lat. Scena, w której pierwszy dorosły Ksenomorf wychodzi z kokonu, wywołuje ciarki i zasłużony podziw. Alvarez zrobił to pięknie, z szacunkiem dla potwora – bez tanich efektów i jumpscare’ów, tylko powolnie, jak w finale pierwszego filmu, kiedy Ripley znalazła potwora wciśniętego między rury. Obcy tu się nie spieszą, bo nie muszą. I tak wszystkich dopadną. Za każdym razem, gdy Ksenomorfy pojawiają się w filmie, mają naprawdę efektowne wejście. Na to liczyłem i to dostałem.

Jeśli chodzi o inne formy naszego ulubionego stwora – Chestburster powrócił do swojej postaci z „Alien”, wydając nawet te same dźwięki. To jest fan service, który lubię – subtelny, ale ze smakiem. O złym fan service jeszcze będę pisał w dalszej części tekstu.
Fede natomiast zaszalał, pokazując nam nowy, autorski pomysł na rozwój Obcego – wspomniany wcześniej kokon. W owym kokonie, inspirowanym dziełami H.R. Gigera, młody Obcy dojrzewa w spokoju do rozmiarów pełnoprawnego Ksenomorfa. Zdecydowanie bliżej mu do pierwszego filmu i eggmorphingu niż do kontynuacji, ale moim zdaniem jedno nie wyklucza drugiego. Od lat uważam, że eggmorphing (który jest fascynującym pomysłem) i klasyczny system ula z królową mogą koegzystować w tym uniwersum. Dlaczego? Ponieważ, co może zrobić przedstawiciel perfekcyjnego organizmu w sytuacji, jeżeli nie ma aktualnie królowej? Radzi sobie inaczej. Może trwa to dłużej i jest mniej bezpieczne, ale Obcy to rasa, która nie odpuszcza, nie poddaje się i nie rezygnuje. Kokon staje się nowym, nieznanym dotąd elementem rozwoju Obcych, i bardzo mi się podoba.

Poza tym, mamy klasyczną lepiankę z „Aliens” – ściany pokryte obcą wydzieliną, do której przyklejane są ofiary, aby Facehuggery mogły w spokoju wykonać swoje zadanie. Przejdźmy zatem do tych małych bohaterów, bo nigdy wcześniej w filmach nie wypchnięto ich na tak bliski plan. Zaryzykuję stwierdzenie, że akcji z Facehuggerami jest w „Romulusie” znacznie więcej niż z Ksenomorfami. Nie są to jednak zwykłe okazy, lecz specjalnie wyhodowane przez naukowców na stacji Renaissance. Zostały one umieszczone w czymś, co wygląda jak folia aluminiowa, zamrożone i cierpliwie czekające na swój moment. Jest ich w filmie całe mnóstwo. Co ciekawe, tylko jednemu z nich udaje się faktycznie wykonać swoje zadanie. W „Romulusie” dowiadujemy się czegoś nowego o Facehuggerach – mianowicie tego, że reagują jedynie na dźwięk i temperaturę ciała. Wystarczy jednak odrobina stresu, gęsia skórka, łzy… wtedy temperatura ulega zmianie i małe stwory orientują się, że jesteśmy w pobliżu. Może to śmieszne skojarzenie, ale przypomniał mi się stary film pt. „Maszyna Śmierci” (fałszywie reklamowany w wypożyczalniach jako kolejny „Obcy”), gdzie tytułowa maszyna, przypominająca metalowego Ksenomorfa, reagowała na strach, „widząc” swoje ofiary dzięki ich przerażeniu.

Co zatem stanie się, gdy Facehugger zapłodni ofiarę?
Jeżeli oglądaliście wszystkie filmy o Obcym, zapewne zauważyliście, że z każdą kolejną częścią czas między zapłodnieniem a narodzinami potwora jest coraz krótszy. W „Romulusie” pada chyba rekord – Chestburster wyłania się z Navarro dosłownie 10 minut po zapłodnieniu (i to po tym, jak Facehugger został siłą zdjęty z jej twarzy). Wielu fanów uważa, że twórcy celowo skracają ten proces, bo wszyscy wiemy, do czego on prowadzi. Zgadzam się z tą interpretacją. Fede przyspieszył ten proces, bo nie ma sensu marnować czasu na coś, co wszyscy już znamy. Osobiście wolałbym bardziej „realistyczny” czas inkubacji, ale rozumiem, że Alvarez miał ograniczony budżet i nie mógł przedłużać filmu o dodatkowe 20 minut, tylko dla wierniejszego oddania rozwoju potwora.

To wszystko szczegóły, które uderzają w mój fanatyczny sposób odbioru tych filmów, ale ostatecznie uważam, że przedstawienie Obcych w filmie zasługuje na duży plus. Moje ulubione momenty to scena, w której pierwszy Ksenomorf wychodzi z kokonu, oraz ta, gdy pod koniec filmu, po spadku windy, Obcy wyłania się z luki w szybie. Sposób, w jaki to robi, od razu przywodzi na myśl dwa pierwsze filmy. Dawno nie oglądaliśmy tak dobrego przedstawienia Obcego. Co więcej, w przeciwieństwie do „Alien: Covenant”, mogliśmy podziwiać faceta w kostiumie, a nie tylko brzydkie, komputerowe straszydło.

 

The Offspring w Alien: Romulus

Najpierw Disney kręcił nosem, a teraz połowa fanów to robi… podczas gdy druga połowa jest zachwycona.
Trzeci akt filmu, który zdążył obrosnąć legendą jeszcze przed właściwą premierą „Romulusa”, przedstawia ostateczną walkę ocalałych bohaterów z potworem, który narodził się w wyniku użycia patogenu przez umierającą, będącą w ciąży Kay. The Offspring to połączenie człowieka i zmutowanego eksperymentami Inżyniera, znanego z prequeli serii autorstwa Scotta. Jak wiemy z realnego świata, gdy geny „kłócą się” ze sobą, mogą powstać różne patologie. W tym przypadku mamy do czynienia z przerośniętym Inżynierem z drobnymi cechami Ksenomorfa. Potwór rośnie i mutuje niemal nieustannie w trakcie ostatnich scen, więc możemy sobie tylko wyobrażać, co mogłoby się wydarzyć, gdyby nie został wyrzucony w kosmos.

The Offspring jest przerażający – wysoki, kredowobiały, o kuriozalnych proporcjach. Po pierwszym seansie byłem przekonany, że to połączenie CGI, animatroniki i żywego aktora w zbliżeniach. Okazało się jednak, że w tę rolę wcielił się Robert Bobroczkyi, znany fanom koszykówki. Ten były rumuński koszykarz mierzy 2,3 m wzrostu, co nadaje mu specyficzny wygląd, zwłaszcza nienaturalnie długą szyję i kościste, długie ręce. Bobroczkyi wygląda niezwykle już na co dzień, a w roli potwora z „Romulusa” robi upiorne wrażenie. Uważam, że to niesamowity casting – najlepszy od czasów Bolajiego Badejo, który przywdział strój Aliena w pierwszej części. The Offspring budzi prawdziwy niepokój, a wszystko dzięki uporowi Alvareza, aby polegać na praktycznych efektach przy minimalnym użyciu CGI. Stwór budzi oczywiście kontrowersje, ale to dobrze – czas pokaże, jak ten element filmu przetrwa próbę czasu.

 

Przyjrzeliśmy się już fabule i postaciom. Teraz czas rzucić okiem na relację „Alien: Romulus” z resztą serii „Alien”.

 

Obcy: Romulus – Konwersacja z serią Alien

Często spotykanym zarzut, jest równocześnie zaletą „Alien: Romulus”. Film ten ma bowiem charakter „greatest hits”.
Wiedzieliśmy, że Fede Alvarez chciał złożyć hołd pierwszym dwóm częściom, ale finalnie okazało się, że jest tego znacznie więcej. Moim zdaniem, pierwsza połowa filmu, zwłaszcza akcja na stacji kosmicznej Renaissance, to bardziej hołd dla gry „Alien: Isolation”, która sama w sobie była ukłonem w stronę oryginalnego „Aliena” z dodatkiem unikatowych elementów. Hybrydowa technologia, architektura stacji, czy wręcz dosłowne nawiązania (np. „budka telefoniczna”, za pomocą której w grze zapisujemy stan) pachną „Izolacją” na kilometr. Dla mnie była to prawdziwa uczta, bo jestem absolutnie zakochany w tej grze. „Romulus” to świadectwo tego, że „Alien: Isolation” odcisnął swoje piętno na franczyzie w równym stopniu co filmy.

Szczerze mówiąc, nawiązań do „Aliens” zauważyłem znacznie mniej. Chociaż część stacji o nazwie Remus miała nawiązywać do „Aliena”, a Romulus do „Aliens”, nie czułem tego drugiego tak mocno, jak się spodziewałem. Dostaliśmy jednak karabiny pulsacyjne i ul Obcych z przyklejonymi do ścian ofiarami, co było doskonałe. Co ciekawe, pojawiło się tutaj również nawiązanie do pierwszej części – niebieska poświata, którą pamiętamy z opuszczonego statku, na którym załoga Nostromo znalazła jaja, a Facehugger zaatakował Kane’a. To pierwszy raz od 1979 roku, gdy możemy zobaczyć ową charakterystyczną mgiełkę w filmie o Obcym.

W nowym Obcym prequele Ridleya Scotta nie zostały zignorowane, a wręcz przeciwnie. W filmie pojawia się czarna maź z „Prometeusza”, a finalny boss to makabryczna hybryda człowieka i Inżyniera z odrobiną Ksenomorfa. Z biegiem lat oswoiłem się już mocniej z względem prequeli. Zwłaszcza oprawa audio-wizualna stała się zapalnikiem wielu seansów z tymi dziełami, bo jest piękna i Scott wciąż TO ma. Nadal mam jednak wiele do zarzucenia tym filmom, szczególnie w kwestii potraktowania kanonu, który do dziś wydaje się być nieco bezmyślnie potraktowany. Nie lubię „śmietnika” w kanonie. Przyjmuję to, co zostało zaprezentowane, mimo, że pewne rzeczy trudno mi zaakceptować (oddajcie mi Space Jockeya!). Nie uznaję także wymazywania ważnych wydarzeń czy motywów z historii. Z tego powodu byłem przeciwny pomysłowi Neila Blomkampa, i cieszyłem się, kiedy Fede Alvarez powiedział w wywiadzie, że również nie podziela takiego podejścia. Jakakolwiek próba wymazania wcześniejszych filmów z kanonu byłaby afrontem wobec twórców, którzy ciężko nad nimi pracowali oraz wobec fanów tych filmów.

„Alien: Romulus” to pierwsza próba połączenia starego z nowym, łącząca oryginalne cztery filmy z dwoma prequelami. Mimo że jestem w mniejszości, uważam to za udaną próbę. Wydobycie patogenu z Big Chapa to motyw, który uważam za naprawdę ciekawy. Dodatkowo, po raz pierwszy w historii serii widzimy, co by się stało, gdyby Weyland-Yutani faktycznie przejęła Obcych. Korporacja podeszła do tego z głową – badania prowadzone są w kosmosie, z dala od jakiejkolwiek planety, na której Obcy mogliby się rozmnożyć. Badania trwały intensywnie przez jakiś czas (od przechwycenia Chapa do przybycia gości z Jackson’s Star minęło około 180 dni), a ich efekty robią wrażenie. Choć Big Chap ostatecznie powtórzył swoją akcję z Nostromo, to osiągnięcia naukowców do tego momentu jest imponujące. Próbki patogenu ostatecznie nie trafiają do Jackson’s Star, mimo starań Rooka, ale efekt ich działania widzimy w słynnym ostatnim akcie filmu.

Według Fede Alvareza, porównanie do „Alien: Resurrection” stało się dla niego oczywiste dopiero po obejrzeniu skończonej wersji filmu. Osobiście jestem fanem Newborna, więc finał „Romulusa” oceniam pozytywnie. Myślę, że to dobrze zrealizowany hołd dla prequeli oraz interesujące zakończenie, które nie powiela większości schematów z wcześniejszych filmów.

Jak wspomniałem wcześniej, architektura stacji Renaissance nawiązuje do pierwszych dwóch filmów, unikając nowoczesnej, „iPhone’owej” technologii, jak to trafnie określił mój redakcyjny kolega Guli. Uważam, że w serii „Alien” zawsze powinno być miejsce na retro-futuryzm. Uwielbiam te analogowe, wielkie ekrany o niskiej rozdzielczości, prosty interfejs komputerów, wielkie przyciski, dźwignie i mechanizmy naszpikowane migającymi diodami. Nieczęsto zdarza się, że tyle świeżości można znaleźć w czymś, co konceptualnie się zestarzało. Wprowadza to niezwykły klimat, a jak już wspomniałem, klimat to dla mnie najważniejsza rzecz.

Na koniec tej sekcji wspomnę o jeszcze jednej kwestii. „Alien: Romulus” to pierwszy film od „Alien: Resurrection”, a raptem drugi w historii serii, który praktycznie w całości rozgrywa się w kosmosie. Dla wielu fanów może to być mało istotne, ale ja długo czekałem na taki powrót. „Alien: Isolation” zrobiło to we wspaniały sposób, a moja wiara w sens umieszczenia akcji filmu w przestrzeni kosmicznej mocno wzrosła. Być może nie jest to ten głęboki, nieznany kosmos, co w pierwszej części, ale bliżej tego klimatu nie byliśmy od lat.

Teraz czas przyjrzeć się fan serwisowi w „Romulusie”.

 

Fan Service w Alien: Romulus

Fan service to zjawisko powszechne i bardzo popularne w dzisiejszych czasach, ale w zależności od twórców może być zrealizowane ze smakiem lub po taniości. W przypadku „Alien: Romulus” mamy niestety mieszankę obu tych podejść. Wizualnie Fede Alvarez dowozi z klasą, nawiązania są subtelne i nienachalne. Mam na myśli takie rzeczy jak drobne podobieństwa Jackson’s Star do Hadley’s Hope, technologię stacji Renaissance przesiąkniętą stylem z „Isolation” (choćby wspomniane wcześniej „save station”), niebieską poświatę z pierwszej części czy karabiny pulsacyjne z ciekawymi dodatkami. Może trochę mniej potrzebne było wciśnięcie Rain w Reeboki Ripley z „Aliens”, co wyglądało nieco zbyt nachalnie, ale to drobiazg, na który można przymknąć oko. Nawet fani prequeli Scotta dostali coś dla siebie.

Gorzej jednak z fan serwisem w dialogach. O ile Andy mówiący „I prefer the term ‘artificial person’ myself” jest drobnym, nieszkodliwym nawiązaniem, to już przesadą jest powtarzanie przez Rooka zwrotu „perfect organism” aż dwukrotnie, jakby to był jakiś chwytliwy slogan. Pierwsza godzina filmu była raczej wolna od takich zabiegów, ale później staje się to coraz bardziej widoczne. Cytat Asha „I can’t lie about your chances…”, wypowiedziany przez Rooka, aż wykręca, ale nic nie przebije momentu, kiedy Andy wykrzykuje do martwego Ksenomorfa „GET AWAY FROM HER, YOU BITCH!”.
Rozumiem, że miała to być parafraza stylu, w jakim odnosił się do androida Bjorn, ale za każdym razem, kiedy słyszałem tę linię na seansie, czułem się, jakbym chciał zapaść się pod ziemię. Są cytaty, których się nie rusza – są tak mocno związane z filmami, z których pochodzą, że jakiekolwiek ich użycie, zwłaszcza w ramach tej samej serii, burzy immersję, brzmi tandetnie i przestaje być fan serwisem. To zbyt oczywiste cytaty, które trafiają raczej do osób znających te filmy powierzchownie. Nawet nie warto wchodzić w to, że chronologicznie Andy powiedział to przed Ripley… Fede, dlaczego!?

Z tego, co czytałem w wywiadach, Alvarez jest z tego wielce dumny, więc pozostaje jedynie wzruszyć ramionami i liczyć, że nikt nie pójdzie w jego ślady, a on sam wyciągnie odpowiednie wnioski. Jeśli mam być szczery, to właśnie te momenty były dla mnie największym zgrzytem w „Romulusie”, zwłaszcza że kontrastowały z tak fajnym i subtelnym fan service, jak nawiązania do „Alien: Isolation”. Film mógł pozostać przy swoich oryginalnych motywach, takich jak suchary Andy’ego. Nigdy nie chciałem, aby nowy film z serii „Alien” był tak zwanym „legacy movie”, a w przypadku „Romulusa” niebezpiecznie się do tego zbliżono. Jednak, w obecnych czasach wydaje się, że trudno będzie nakręcić jakąkolwiek kontynuację bez elementów nachalnego fan service.

 

Muzyka i Soundtrack do Alien: Romulus

Od początku istnienia serii muzyka stanowiła jeden z kluczowych elementów wpływających na wysoki poziom i sukces filmów o Obcym. Co ciekawe, każdy z filmów miał innego kompozytora, a każdy z nich odcisnął swoje charakterystyczne piętno na ścieżce dźwiękowej. Do stworzenia muzyki do „Alien: Romulus” zaangażowano Benjamina Wallfischa, znanego ze współpracy z Hansem Zimmerem. Byłem tym wyborem zaintrygowany, ale miałem również pewne obawy, które przynajmniej częściowo okazały się uzasadnione.

Soundtrack Wallfischa jest niezwykle zróżnicowany – momentami wydaje się, jakby przy tym „kotle” zebrało się zbyt wiele kucharek. Stylistycznie mamy tu miks typowo orkiestrowych kompozycji, ambientu oraz bardziej agresywnej, współczesnej elektroniki, przypominającej niektóre motywy z „Blade Runnera 2049”, przy którym Wallfisch pracował wraz z Hansem Zimmerem. W ścieżkę dźwiękową wplecione są również fragmenty muzyki skomponowanej przez Jerry’ego Goldsmitha („Alien”), Jamesa Hornera („Aliens”) oraz nawet Marka Streitenfelda („Prometeusz”).

Nie można powiedzieć, że muzyka w „Alien: Romulus” jest zła – wręcz przeciwnie, ale problem tkwi gdzie indziej. W poprzednich filmach kompozycje były utrzymane w jednolitym klimacie i aranżacji, co tworzyło spójną całość, doskonale współgrającą z atmosferą filmu. Nawet Jed Kurzel, autor muzyki do „Alien: Covenant”, któremu narzucono użycie fragmentów muzyki Goldsmitha, lepiej poradził sobie z łączeniem klasycznych motywów ze swoją charakterystyczną elektroniką. W przypadku „Romulusa” Wallfisch chciał złapać zbyt wiele srok za ogon. Najlepiej sprawdzają się te partie muzyki, które bliższe są jego własnemu stylowi, oraz fragmenty ambientowe. Orkiestrowe kompozycje często przypominają wszystko i nic, a w niektórych momentach zabiegi te przypominają twórczość Johna Williamsa (uwielbiam tego kompozytora, ale nie jestem pewien, czy to odpowiednie połączenie z sagą Alien).

 

Alien: Romulus – Oczekiwania i rzeczywistość

Od premiery „Romulusa” z lekkim rozbawieniem, ale czasem też z ubolewaniem, obserwuję, co dzieje się w Internecie. Trwa prawdziwa wojna. Wchodzę na oficjalny profil „Obcego” i znajduję tam sam hejt. Zerkam na bliźniaczy profil na Instagramie, a tam same pochwały. Sprawdzam komentarze pod postem na jakimś popkulturowym fanpage’u – znów pochwały, ale gdzie indziej znów krytyka. Wśród tych wybuchów miłości i nienawiści często dochodzi do starć między stronami. Padają wyzwiska, dyskusja schodzi na niski poziom.

Nowy „Obcy” budzi skrajne emocje, ale czy to coś nowego i zaskakującego? Nie. To typowa reakcja na nowy film z Ksenomorfami. Od czasu „Alien 3” ta seria jest skazana na polaryzację wśród widzów. Nawet przy premierze „Aliens” byli fani oryginału, którzy krytykowali Camerona, choć z czasem fanów kontynuacji przybyło w znaczącej ilości. Każdy kolejny sequel dzielił bardziej niż łączył fanów serii. Przy tak rozbudowanej, różnorodnej franczyzie jest to normalne.

„Alien: Resurrection” jako pierwszy próbował połączyć cechy poprzednich części. Publiczność została podzielona. Prequele Ridleya Scotta wprowadziły odważne zmiany w istniejącym lore i popchnęły serię w nowe rejony. Publiczność została podzielona. W „Covenancie” próbowano pogodzić jednych i drugich, co wyszło jeszcze gorzej. Teraz Fede Alvarez przygotował list miłosny do fanów całej serii, a konsekwencje są oczywiste – publiczność została podzielona. Nie ma co się łudzić, że kiedykolwiek powstanie film o „Obcym”, który spodoba się wszystkim. Tak samo jest w przypadku „Gwiezdnych wojen” czy filmów na podstawie komiksów. „Alien” od zawsze przedstawiał różne podejścia do tematu science fiction, ukazywania Obcego, przedstawiania historii i gatunku filmowego, co stworzyło szerokie, ale również różnorodne grono fanów. I tak będzie nadal. W przyszłym roku wychodzi serial „Alien: Earth” – myślicie, że będzie inaczej? Nie ma mowy. Warto schłodzić emocje, obejrzeć „Romulusa” kilka razy i nie wdawać się w kłótnie o film – bo to tylko film. Dopiero za kilka lat przekonamy się, jak ostatecznie świat oceni dzieło Fede Alvareza. Nikt nie ma racji, a jednocześnie wszyscy ją mają. Oglądamy filmy dla siebie, nie dla innych.

Często pojawia się argument wielkich oczekiwań i hype’u, który narósł wokół nadchodzącej premiery. Ale to nie jest rzeczywisty argument – oczekiwania rodzą się w naszych głowach i są indywidualne. Z tego, co zaobserwowałem, wielu fanów oczekiwało czegoś zupełnie innego od tego filmu. Niektórzy dostali to, czego chcieli, inni nie, a niektórzy mile się zaskoczyli, bo mimo wszystko zwyczajnie dobrze się bawili. Seria „Alien” nie umiera teraz dlatego, że „Romulus” nie wszystkim przypadł do gustu. Ta franczyza podnosi się po słabym odbiorze „Covenanta”. Po wchłonięciu Foxa przez Disneya mieliśmy długą przerwę w produkcji gier i innych mediów związanych z „Obcym”. Był moment, gdy z przerażeniem myślałem, że taka przerwa potrwa dziesięciolecia. Okazało się jednak, że w „Obcego” wciąż inwestuje się czas i pieniądze, a inwestycja się zwraca. Gry zostały dobrze przyjęte, a film zarabia więcej, niż przewidywali specjaliści od Box Office.

Moje oczekiwania są teraz proste – niech seria dalej się rozwija, a Disney niech nie boi się w nią inwestować. Jeżeli nie teraz, to w przyszłości powstanie film, który zadowoli tych fanów, którzy teraz czują się oszukani i rozczarowani. Warto wspierać franczyzę. Pamiętajmy, że rok po „Colonial Marines”, grze, która niemal pogrzebała temat „Obcego” w grach wideo (czy słusznie – to temat na inny tekst), wydano „Alien: Isolation”. Ja nie zamierzam odwracać się od Ksenomorfów, zwłaszcza że mam wygodną pozycję fana „Romulusa”.

 

Podsumowanie

Ten tekst przesiąknięty jest raczej pozytywnym nastawieniem i szczerą radością z seansów „Alien: Romulus”. Nie znaczy to jednak, że wszystko było idealne. Jest kilka elementów, które psują ogólnie bardzo dobre wrażenie, a są to rzeczy, których można było z łatwością uniknąć. Wbrew temu, co najczęściej ludzie krytykują, nie znajdą się w moich minusach ani finalny boss, ani główni bohaterowie, ani nawet odtwórczość względem poprzednich części serii. Najbardziej irytuje mnie kompletnie niepotrzebny fan service w dialogach. Może kiedyś powstanie jakiś fan edit „Romulusa”, który się tego pozbędzie, i wtedy nic nie będzie mi przeszkadzało, bo to naprawdę dobry film, co kolejne seanse tylko potwierdziły.

Obawiałem się trochę, że Fede Alvarez, reżyser znany z filmów gore, przesadzi z brutalnością i flakami na ekranie. Oryginalne filmy z serii nie były szczególnie krwawe – to nie ten element stanowił o ich sukcesie i sile. Wygląda na to, że sam Alvarez doszedł do tego samego wniosku, ponieważ „Romulus” jest wyjątkowo mało krwawy i subtelny pod tym względem. Cieszę się, że w czasach, kiedy już nic tak naprawdę nie szokuje, reżyser nie postawił na tanie chwyty i nie uległ obsesji wielu fanów na punkcie kategorii „R”.

Uważam, że „Alien: Romulus” nie jest tak odtwórczy, jak wielu fanów mu zarzuca. Balans został zachowany – trochę klasyki, trochę nowego, trochę pomysłów zaczerpniętych z komiksów i gier. Po dwóch odważnych i bezlitosnych prequelach Ridleya Scotta, seria potrzebowała takiego filmu jak „Romulus”. Teraz, gdy tenże okazał się sukcesem, możemy liczyć na więcej, a to oznacza, że znajdzie się miejsce na popchnięcie serii w innym kierunku. I choć kolejne filmy, jeśli powstaną, będą nadal dzielić fanów, to nic się nie zmieni. Fede Alvarez przed premierą wyraził nadzieję, że ludzie albo ten film pokochają, albo znienawidzą, ale nie będą względem niego obojętni. Myślę, że to słuszne podejście, a Fede może śmiało odtrąbić sukces. Mimo że pozornie zrobił film, który miał zadowolić wszystkich, wiedział, że to niemożliwe. Ostatecznie stworzył film dla siebie, tak jak kiedyś Scott i Cameron.

Osobiście jestem otwarty na wszystko. To, że podoba mi się „Obcy: Romulus”, nie oznacza, że będę cieszył się tylko z filmów opartych na tych samych schematach. Myślę, że jest miejsce na różne podejścia do tej serii. Nie będę ukrywał, że dobrze się bawiłem oglądając nowy film z Obcymi, bazujący na dobrze znanych, ale sprawdzonych schematach. Nie jestem też przeciwny temu, aby kolejnym filmem o „Obcym” zajął się ktoś z bardziej radykalnym podejściem do rozwoju serii. Jedyne, na czym mi zależy, to aby żadnej składowej tej serii nie wymazywano ani ignorowano tam, gdzie nie powinno się tego robić.

Sigourney Weaver ostatnio stwierdziła, że odpowiedni scenariusz mógłby nakłonić ją do powrotu jako Ripley, a bardzo chciałbym zobaczyć jeszcze jeden film z tą postacią. Zasługuje ona na bardziej konkretne i definitywne zakończenie swojej przygody. Póki co, cieszę się kolejnymi seansami „Alien: Romulus”.

 

OCENA :


Jonesy

 

 

Ciekawy artykuł? Doceń naszą pracę:
[Głosów: 7 Średnia: 5]
Komentarze (1)
Dodaj komentarz
  • Borowy

    SPOILER tłumaczący „niespójności”. Pozwolę sobie zgadnąć dlaczego Obcy szybciej dojrzewa w ciele nosiciela. Wszystkie ksenomorfy poza tym z Nostromo zostały wyhodowane w laboratorium tej stacji (to zresztą nawiązanie do Resurrection). „Facehuggery” są z „probówki”, nie z jaj, Obcy w dojrzałej formie wykluwa się z kokonu, naukowcom udało się wyodrębnić czarną maź z Prometeusza – a zatem możemy bezpiecznie przyjąć, że w toku tych eksperymentów, mając te wszystkie narzędzia udało im się ulepszyć genetycznie chestburstera na tyle by osiągał szybciej pożądane cechy i rozmiary. Pozdro!