Książka „Obcy – Morze boleści” James Arthur Moore – [Recenzja]

0

Powieść „Morze boleści” stanowi drugą część trylogii rozpoczętej przez „Wyjście z cienia”. Ponad 10 lat temu Fox zaplanował koncepcję tej serii książek, zatrudniając trzech doskonałych pisarzy. Autorzy musieli podporządkować się ściśle określonej liście elementów, które miały znaleźć się w tych powieściach. W ubiegłym roku opisałem już, jak Tim Lebbon poradził sobie z „Wyjściem z cienia”. Teraz nadszedł czas, aby przyjrzeć się, jak James Arthur Moore poradził sobie z tym wyzwaniem, mając do dyspozycji pewną strukturę narzuconą przez poprzedniego autora oraz jedną już istniejącą powieść, której kontynuację miał stworzyć.

 

Powieść Obcy: Morze Boleści (2024) – Recenzja / Opinia

 

Uwaga! Poniższa recenzja może zawierać pewne spoilery.
Naszą bezspoilerową recenzję przeczytacie tutaj.

Jest rok 2496. Aby lepiej zrozumieć chronologię serii, przypomnę, że akcja „Alien: Resurrection” rozgrywała się w 2381 roku. Minęło więc 115 lat od wydarzeń na stacji Auriga, 317 lat od „Alien 3” (2179) oraz 337 lat od „Wyjścia z cienia” (2159). Innymi słowy, autor przenosi nas w bardzo odległą przyszłość.

Na tym etapie zarówno Chris Hooper (bohater „Wyjścia…”) jak i Ellen Ripley, stali się już historią, ale czy na pewno? Najbardziej istotne powiązanie między „Morzem boleści” a poprzednią częścią trylogii to księżyc LV-178, na którym znajdowała się kopalnia trymonitu opanowana przez Obcych. Obecnie jest to Nowe Galveston, zamieszkane przez ludzi po udanej terraformacji.
Alan Decker, główny bohater książki, podczas wypadku na tytułowym Morzu boleści, pobliskim trudnym terenie, przypadkowo odkrywa starą kopalnię. Ranny, trafia do ambulatorium, gdzie doświadcza serii ataków, w których towarzyszą mu przerażające wizje. W wyniku wydarzeń prowadzących do wypadku, Alan składa nieprzychylny raport, który rzuca złe światło na korporację, będącą właścicielem całego kompleksu na LV-178. Tą korporacją jest oczywiście Weyland-Yutani.
Decker zostaje przetransportowany na Ziemię, skąd później zostaje porwany przez grupę najemników, byłych Kolonialnych Marines, którzy zmierzają z powrotem na Nowe Galveston, aby wkroczyć do kopalni i zdobyć żywy okaz Ksenomorfa. W ten sposób rozpoczyna się przygoda Alana Deckera oraz druga część książkowej trylogii.

Wiedza o tym, że Alan Decker jest potomkiem Ellen Ripley, nie jest zbyt dużym spoilerem, gdyż informacja ta jest już zawarta na tyle okładki książki. Jak to się stało? Powrócę do tego w dalszej części recenzji.

Co tu mamy? Planeta (lub księżyc), która kiedyś była domem dla Obcych, została terraformowana i zasiedlona przez pracowników Weyland-Yutani. Następnie zostaje tam odkryte siedlisko Obcych. Weyland-Yutani wysyła oddział byłych Kolonialnych Marines oraz dodatkową osobę do pomocy (Decker), która zostaje w praktyce zmuszona do udziału w misji. Cały plan idzie na marne. Pewnie już domyślacie się, dokąd to zmierza. Na papierze, jest to praktycznie kalka motywów z „Aliens” i to nawet bardziej niż „Wyjście z cienia” bazowało na „Alien”. Czy to źle? To zależy jak tą historię opowiedziano. Nie jest zbrodnią wykorzystanie znanej konstrukcji, w której fani czują się jak w domu. Trzeba jednak uważać, by nie przekraczać pewnych granic.

Dwie strony z książki Alien Morze Boleści (2024)

Fabularnie, oprócz tego, że książka „Morze boleści” wykorzystuje schematyczne elementy z „Aliens”, nie oddalamy się zbytnio od tonu i atmosfery „Wyjścia z cienia”. Świat, jaki nam przedstawiono, to bardzo odległa przyszłość, ale nie wydaje się być znacznie bardziej odległa niż w „Alien” czy „Aliens”. W „Alien: Resurrection” otrzymujemy tylko skrawki informacji na temat tego, jak ów świat mógłby wyglądać. Zamknięcie na pokładzie Aurigi naturalnie izoluje nas od reszty wszechświata, co pozwala naszej wyobraźni pracować. Podobną rolę pełnią komentarze Johnera na temat Ziemi. Dlatego też nie przepadam za zakończeniem wersji specjalnej tego filmu, gdzie widzimy Ziemię wraz z komicznym ujęciem nagryzionej Wieży Eiffla. Podejrzewam, że w 2381 roku prawdopodobnie nie będzie już ani tej wieży, ani całego świata, jaki znamy dzisiaj. Ale nie będę rozważał teraz faktów dotyczących przyszłości ludzkości. Wróćmy do powieści.

„Morze boleści” idzie o krok, a nawet o 115 lat dalej. Główny bohater odwiedza rodzinę, zabiera dzieci do kina. Ludzie wciąż używają zwykłych telefonów, itd. Trudno jest nie odnieść wrażenia, że jest to rok 2023, a nie 2496. Może rzeczywiście lepiej byłoby nie wdawać się w przesadzone wizje przyszłości, ale jednak czuje się pewne rozczarowanie. Jest to jednak tylko drobiazg, ponieważ nie spędzamy zbyt wiele czasu ani na Ziemi, ani w obszarach objętych futurystyczną technologią (przynajmniej tą stworzoną przez ludzi).

Alan Decker to postać raczej lekko zarysowana, podobnie jak jego motywy. Jest rozwodnikiem, który od dawna nie widział swoich dzieci, ponieważ pracuje w kosmosie… To wzór podobny do Hoopera, bohatera „Wyjścia z cienia”. Weyland-Yutani wywiera na niego presję w najbardziej klasycznym ze wszystkich możliwych sposobów – groźbą wobec dobra jego rodziny. Ręce ma związane, musi się zgodzić na wszystko. A jeśli już mówimy o rodzinie… Alan jest potomkiem Ellen Ripley. Nie jest jasne, w jakim stopniu i z której strony. Jak pamiętamy z reżyserskiej wersji „Aliens”, córka Ellen, Amanda, nie miała dzieci. Skąd więc ci potomkowie? Czyżby Amanda jednak miała jakieś „niepisane” dziecko? A może sama Ellen miała sekrety? Trudno dojść do tego z tak małą ilością informacji (co może być nawet dobre). Przyszła mi do głowy jednak inna możliwość, o której Moore nie pisze ani nawet nie sugeruje, ale proszę, wysłuchajcie mnie mimo wszystko.

Decker mógłby być potomkiem postaci znanej wśród fanów jako Ripley 8, czyli klonu wyhodowanego na Auridze w „Alien: Ressurection”. Ta Ripley powraca pod koniec filmu na Ziemię, i choć nie znamy jej późniejszych losów, nie widzę powodu, dla którego w pewnym momencie nie mogłaby mieć dzieci. Jak wiadomo, we krwi Ripley 8 płyną także geny Obcych. To wyjaśniłoby, dlaczego Alan Decker odczuwa obecność Obcych i doświadcza z nimi związanych wizji – po prostu ma ich geny.

Z drugiej strony, w książce wyraźnie mówi się o Ellen Ripley, która zniszczyła Nostromo, a dług za ten statek przeszedł na jej potomków przez wiele pokoleń, więc … sam już nie wiem. Ta niewiedza skłoniła mnie do przeszukiwania internetu, i z tego, co udało mi się dowiedzieć od samego autora książki, Decker jest potomkiem w prostej linii Ellen Ripley, z uwzględnieniem Amandy (więc jednak miała dziecko). Pozostawiłem moje małe dochodzenie powyżej, ponieważ to naprawdę interesujący wątek, który ktoś może kiedyś zgłębić.

Kwestia uznania każdego potomka Ellen Ripley za arcywroga całego rodu Ksenomorfów przypomniała mi pewien film. Czy kojarzycie „Jaws: The Revenge”, czyli czwartą część „Szczęk”, słynną ze wszystkich „niewłaściwych” powodów? Twórcy bardzo mocno sugerowali w tym filmie, że rekin ludojad podróżował z Long Island do Bahamów, aby zemścić się na żyjących członkach rodziny Brodych, zwłaszcza na Ellen Brody (ach, ta Ellen), żonie Martina Brody’ego, który zgładził rekiny z pierwszych dwóch filmów. Rekin najpierw zabił jej pierwszego syna i próbuje zabić następnego, aby spowodować jej cierpienie. Na koniec zostawia ją natomiast samą. Tego naprawdę nie da się zmyślić…

Tutaj mamy nieco mniej kuriozalną, ale nadal podobną sytuację. Obcy mają zapisaną w genach nienawiść do Ellen Ripley i wyczuwają jej potomków. Powiem szczerze, że trudno nie przewrócić oczami. Może to kwestia perspektywy, ale ja nadal uważam Ksenomorfy za te perfekcyjne organizmy z pierwszego filmu – stworzenia z bogatą przeszłością, a nawet kulturą, coś więcej niż tylko metafora mrówek. Wydaje mi się, że przez wieki istnienia mieli znacznie więcej wrogów niż tylko jedna Ripley przysparzająca im kłopotów. Trudno mi uwierzyć, że Ripley była tak ważna, że Obcy wysłali genetyczny sygnał do kolejnych pokoleń, aby wymordowały wszelki ślad po istnieniu tej konkretnej rodziny. Jednak po „Wyjściu z cienia” przywykliśmy do tego, że w tej małej serii, każdy naciągany pretekst, aby powiązać fabułę z Ripley, jest dobry.

Powrót Weyland-Yutani to jeden z kaprysów, których Fox mógłby nam oszczędzić. Osobiście podobało mi się w „Resurrection”, że nie tworzono wizji jednej wszechmocnej korporacji, która zaczęła rządzić światem i miała niewytłumaczalny monopol na zainteresowanie Ksenami. Trudno było sobie wyobrazić, że taka firma przetrwałaby przez setki lat, ale ostatecznie ówcześni decydenci marki nie pozwolili na emeryturę naszych klasycznych antagonistów. Chciałbym podkreślić, że to była decyzja Foxa, a nie Moore’a (co zostało potwierdzone przez samego autora w wywiadzie), ponieważ istnieje różnica między wprowadzaniem czegoś z własnej woli, a posiadaniem czegoś narzuconego przez właścicieli franczyzy.

Ostatnią kwestią, która wzbudziła moje zastanowienie, są liczne opisy z perspektywy, poniekąd, Obcych. Moim zdaniem, jest ich zbyt wiele i są one trochę zbyt dosłowne. Osobiście niekoniecznie mam ochotę zagłębiać się w umysły Ksenomorfów, ponieważ to trochę niszczy atmosferę i mityczność tych kreatur. Nie sądzę, że ich myśli przepływają w taki sam sposób, co u ludzi. Moore również kreuje Obcych na modłę Jamesa Camerona (co potwierdził w podcaście AvP), jako zwierzęta, które działają głównie instynktownie, a w tym wypadku jak mrówki, żyjąc wyłącznie dla obrony gniazda Królowej i jaj oraz do eksterminacji wroga oraz dostarczania żywicieli, itd. To już jednak kwestia indywidualna, jak ktoś chce postrzegać Obcych.

Piękan grafika Aliena z książki Obcy - Morze Boleści

Dobrze, trochę pomarudziłem, bo lubię takie kwestie wyrzucić z siebie. Niemniej jednak, pomimo moich narzekań na różne rzeczy, uważam, że „Morze boleści” jest udaną powieścią. W zasadzie moja opinia jest zbliżona do opinii na temat „Wyjścia z cienia”, które, pomimo pewnych nadużyć i naciągnięć, również mi się podobało. Może to zasługa postaci Ripley, może to głód Obcych, ale po prostu dobrze bawię się przy tych książkach o Ksenomorfach, nawet jeśli historia bywa czasami banalna czy naciągana. Książka „Morze boleści” wcale nie idzie na kompletną łatwiznę w tym względzie.

Sam fakt telepatycznych zdolności Deckera (wyczuwanie nastroju ludzi w pobliżu) oraz jego połączenie z Obcymi są ciekawe i przyzwoicie wykorzystane jako element popychający wydarzenia do przodu. „Kolonialni Marines”, czyli najemnicy, to stary, dobry oddział Marines. Te same żarty, te same odpowiedzi, ten sam lekceważący styl bycia i… ten sam brak przygotowania. Człowiek mógłby myśleć, że 317 lat po „Aliens” i przy pełnej, szczegółowej dokumentacji na temat Obcych, którą dostarcza w „Morzu boleści” Weyland-Yutani, można lepiej zaplanować taką misję. Tymczasem nic się pod tym względem nie zmieniło. Marines są uzbrojeni, ale kompletnie nieprzygotowani na to, co ich czeka w kopalni. I zaskakuje to zwłaszcza biorąc pod uwagę ambitne cele zadania, ponieważ najemnicy są zobligowani dostarczyć żywego Ksenomorfa. Gdyby jednak byli przygotowani, nie byłoby zabawy, prawda? Dlatego właśnie nie uznaję tego za jakąś wielką wadę fabularną, ale po prostu bawi mnie to.

Weyland-Yutani jest reprezentowane w „Morzu boleści” przez postać Andrei Rollins, która stanowi pewną wariację na temat Vickers z „Prometeusza”. Miałem pewne podejrzenia co do Rollins, ale okazały się one błędne. A może jednak nie? Autor potwierdził w wywiadzie, to co mi chodziło po głowie, ale w książce pozostawił tę kwestię otwartą, co nawet mi się podoba. Specjalnie nie będę się zagłębiał w szczegóły, bo być może również mieliście podobne podejrzenia. Zachęcam do podzielenia się nimi w komentarzach.

Rolę Vasquez z „Aliens” przejął Adams, jednocześnie stanowiąc pewnego rodzaju obiekt uczuć Deckera, zaś nowym Aponem jest w pewnym sensie Mannings, potężny brutus, który jednak nie pozbawiony jest zdolności myślenia. Nie każdy bohater w „Morzu boleści” jest bezpośrednią wersją postaci znanej z filmów o Obcym, ale można odnieść takie wrażenie. Plus jest taki, że ci bohaterowie od razu wpasowują się w pewien slot w naszych głowach, więc już mniej więcej wiemy, z kim mamy do czynienia.

„Morze boleści” nie jest tak introspektywne jak „Wyjście z cienia”. W tamtej książce zagłębialiśmy się głęboko w umysł Ellen Ripley, obserwując jej koszmary związane ze śmiercią córki, które ostatecznie doprowadziły ją do załamania i potrzeby wymazania wspomnień. Decker nie przechodzi przez podobną traumę. Choć nie jest typowym macho, doświadcza ataków silnego lęku, a zdolność do wyczuwania nastrojów innych oraz wizje związane z Obcymi tylko pogłębiają jego trudności. Mimo to, postać ta nie przechodzi przez znaczący rozwój na kartach książki. Jeśli polubicie go na początku, ta sympatia pozostanie, ale działa to w obie strony.

Podoba mi się sposób, w jaki kontynuowana jest historia opisana w „Wyjściu z cienia”. Pomimo upływu tych 337 lat, można spokojnie powiedzieć, że jest to bezpośredni sequel, ponieważ przez ten cały czas Obcy tkwili w letargu, zakopani głęboko w ruinach kopalni trymonitu na LV-178. Wyobraźcie sobie siedzieć tak pod ziemią przez trzy stulecia, z nadzieją, że jacyś żywiciele w końcu się tam dokopią. Nadzieja umiera jednak ostatnia, podobnie jak Obcy. Weyland-Yutani powracają tam, podobnie jak powrócili do opuszczonego statku na Acheornie w „Aliens”. Realia się zmieniły, krajobraz się zmienił, ale Ksenomorfy cierpliwie czekają.

 

Podsumowując – tak jak wspomniałem wcześniej, powieść „Morze boleści” jest bardzo podobną książką do „Wyjścia z cienia”. Nie jest lepsza ani gorsza. Ma podobne problemy, ale też podobne atuty. Mogą drażnić naciągane nawiązania do kultowych postaci i wydarzeń, ale jednocześnie historia jest na tyle ciekawa, że ostatecznie „Morze boleści” jest przyjemną lekturą. Jeżeli podobało wam się „Wyjście z cienia”, to także nowa powieść przypadnie Wam do gustu. Natomiast jeśli poprzednia część nie przypadła wam do gustu, to może wam się spodobać „Morze boleści”, czego najlepszym przykładem jest recenzja mojego redakcyjnego kolegi, Harapa.

Mnie czytało się dobrze. Powieść mnie wciągnęła, a zakończenie nawet zaskoczyło. James Arthur Moore to utalentowany pisarz, który potrafi dostarczyć swoje pomysły w sposób satysfakcjonujący dla czytelnika. Choć czepiałem się wielu drobiazgów, to było to raczej spojrzenie fanatyka serii, który zagłębia się w każdy detal. Nie każdemu wszystko to będzie przeszkadzać, a wręcz przeciwnie. Cieszę się, że kolejne książki o Obcym są wydawane w Polsce, po polsku, dając coraz większej liczbie fanów okazję zanurzenia się w tym „obcym” świecie literatury, który za granicą dynamicznie rozwija się od wielu dekad. Bierzcie i czytajcie to!

 

OCENA:

Jonesy

 

 

  • Tytuł książki: Obcy – Morze Boleści
  • Autor: James Arthur Moore
  • Tłumaczenie: Maciej Wacław
  • Wydawnictwo Vesper, 2024

Zapraszamy również do przeczytania drugiej recenzji Morza Boleści redaktora Harapa.

KSIĄŻKI SAGI OBCY >>

 

Ciekawy artykuł? Doceń naszą pracę:
[Głosów: 4 Średnia: 3.8]
Zobacz także
Dodaj komentarz

Klikając "Wyślij komentarz" wyrażasz zgodę na przetwarzanie danych wpisanych w formularz komentarza w celu publikacji, moderacji i udzielenia odpowiedzi na komentarz zgodnie z Regulaminem Serwisu i Polityką Prywatności.