Film „Death Race 2050” – Recenzja

2

Czasem człowiek ma okazję obejrzeć film tak okropnie zły, że aż ciepło uśmiecha się na jego wspomnienie. Ten paradoks zrozumieją osoby, które choć raz (celowo bądź nie) przeżyły seans którejkolwiek części serii „Death Race”. Film „Wyścig Śmierci 2050” to pełnokrwiste kino akcji klasy B (chociaż prędzej mu do klasy Z), niecenzuralne, brutalne, dosłowne, bezkompromisowe i szalone do granic absurdu, które tak diametralnie różni się od wszystkich mainstreamowych produkcji, że widz z czystej ciekawości brnie w to dalej, zamiast zakończyć seans po 5 minutach.
Zapraszam do pełnej recenzji!

 


  • tytuł: Wyścig Śmierci 2050
  • tytuł oryginalny: Death Race 2050
  • premiera: 17 stycznia 2017 (Blu-Ray & DVD w USA)
  • reżyseria:  G.J. Echternkamp
  • scenariusz: G.J. Echternkamp, Matt Yamashita

 

Fabuła / Opis

W 2050 roku świat zdominowały Zjednoczone Korporacje Ameryki, na których czele stoi Prezes – The Chairman. Zwalczanie raka okazało się fatalne w skutkach – przeludnienie staje się poważnym problemem. Aby wspomóc kontrolę populacji, wprowadzono brutalny Wyścig Śmierci. Raz w roku uczestnicy wyścigu zasiadają za kierownicami śmiercionośnych samochodów i  zaczynają zbierać punkty za zabijanie ludzi.
W świecie, w którym rozwój technologii zwolnił całe społeczeństwo z konieczności pracy zarobkowej, ludzie oddają się wirtualnym i prymitywnym rozrywkom, a jedynym sensem ich marnej egzystencji jest śledzenie brutalnego wyścigu. Ulubieńcem fanów jest weteran, cyborg Frankenstein, który będzie chciał nie tylko wygrać, ale i zniweczyć plany Ruchu Oporu oraz Prezesa, jak i na stałe zniszczyć ideę wyścigu.

Recenzja

Historia serii „Death Race” sięga aż 1975 roku. W ówczesnym „Wyścigu Śmierci” zagrał sam Sylvester Stallone, a towarzyszył mu David Carradine. Pamiętam ten film jak przez mgłę, gdyż oglądałem go kryjąc się przed rodzicami, będąc jeszcze w podstawówce. Sam fakt, że film pozostawił jakąś rysę i nie ulotnił się całkowicie z mojej pamięci przez następne 3 dekady, świadczy przynajmniej o jego oryginalności.
Tamten film był pewnym prekursorem tanich produkcji klasy B, które stawiały na bezkompromisową jatkę, głupawą i bezpośrednią do bólu gadkę, niedorzeczność połączenia absurdalnej komedii z krwawym sportem, a to wszystko przy akompaniamencie zwariowanej i niezbyt trzymającej się kupy fabuły oraz tandetnych efektów.

Aż trudno w to uwierzyć, ale film ten doczekał się aż trzech wznowień, a „Wyścig Śmierci 2050” jest aż piątym tytułem w całej serii. Należy również wspomnieć, iż „Death Race” był inspiracją do bardzo popularnej gry komputerowej „Carmageddon”.

źródło: materiały prasowe


Nowa produkcja jest pewną formą remake’u wspomnianego tytułu z 1975 roku. W rolę bohatera tłumów, brutalnego mistrza kierownicy – Frankensteina wciela się tym razem Manu Bennetta (pamiętny Kriksos w serialu „Spartakus”).
Zarówno opis tej postaci, jak i sam klimat „Death Race 2050”, najlepiej oddaje poniższy cytat wzięty z filmu:

„To on.
Posiniaczony i poobijany, pocięty i porąbany,
rozpruty, przewrócony, odwrócony,
ale nigdy nie zgnieciony.
Zrobiony z góry śmieci uzbieranej
i głodny kolejnej wygranej!
W połowie człowiek, w połowie maszyna, w całości legenda…”

W roli twardziela nad twardzielami, pół-człowieka i pół-maszyny, kierowcy, który nigdy nie zawraca – Bennett wypada dość przyzwoicie, szczególnie na tle amatorskich prób aktorskich pozostałych „artystów”.  Jasnym punktem filmu jest towarzyszka podróży Marci Miller, która wciela się w urodziwą Annie Sullivan. Przynajmniej w jednej scenie, aktorka pokazała drzemiący w niej całkiem niezły potencjał zdolności aktorskich.

Pozytywne wrażenie zostawiła również para mistrzów ceremonii granych przez Shannę Olson oraz Charlie’go Farrella, mimo iż mieli tylko parodiować adekwatne postacie z serii „Igrzyska Śmierci”.

Przeciwnikiem bożyszcza tłumów jest Pan Perfekcja, czyli Burt Grinstead, który świeci złotymi stringami, wykrzywia miny w grymasie przebłysku geniuszu lub głupoty (ciężko stwierdzić) i co chwilę pręży swoje perfekcyjne ciało, stworzone manipulacją w próbówce.

W produkcji 90-letniego już Rogera Cormana, nie mogło zabraknąć także uwielbiającego tanie science-fiction Malcolma McDowella, który zabłysnął w jednej scenie kwestią:

„Europa, Azja, rak – wszystkim skopaliśmy tyłki. Amerykanina może zabić tylko inny Amerykanin!”

O reszcie aktorów nie warto mówić, może poza tym, iż giną w mniej lub bardziej makabryczny sposób.

Oceniając całościowo „Wyścig Śmierci 2050” jako dzieło kinematografii, trzeba stwierdzić, że jest to produkcja TRA-GI-CZNA, która w całej rozciągłości zasłużyła sobie na miano jednego z najgorszych filmów, jakie miałem okazję oglądać w całym swoim życiu.

O walorach fabularnych nie warto nawet wspominać, gdyż ich po prostu nie ma. Niepoprawnym optymistą nazwałbym kogoś, kto oczekuje przynajmniej lepszych doznań od strony audio-wizualnej. Gdy obserwowałem efekty, przecierałem oczy ze zdumienia. Czyżbym cofnął się w czasie? Tak, Drodzy Czytelnicy, z ekranu wylewają się potwornie tanie efekty specjalne rodem z filmów lat 70-tych poprzedniego wieku, dystrybuowane tylko na VHS. Nad samochodami latają plastikowe kończyny i silikonowe imitacje jelit, oblane czerwonym sokiem i ketchupem. Eksplozje nakładane są na „kliszę filmową” bez finezji i dbania o realność.

Pojazdy biorące udział w wyścigu, aż rażą plastikiem i prędzej przypominają przyduże zabawki, wzięte z jakiejś kreskówki, niż realne maszyny siejące śmierć.
W dodatku sceny ścigania się kręcono w wolnym tempie, a w filmie mocno je przyspieszono (podobnie jak w produkcji z 1975 roku), co potwornie rzuca się oczy i wzbudza uśmiech politowania.
Gdyby tego jeszcze było mało, społeczność 2050 roku korzysta masowo z okularów wirtualnej rzeczywistości, które w praktyce są czarnymi okularami pływackimi. Twórcom, przy próbie przemienienia zwykłego przedmiotu na futurystyczny gadżet, starczyło środków chyba zaledwie na czarną farbę…

źródło: www.imdb.com/title/tt5493706/?ref_=nv_sr_1

O ścieżce dźwiękowej ciężko cokolwiek dobrego powiedzieć. Pewne, jałowe kompozycje przewijają się w tle, ale nie jest to nic godnego odnotowania, poza jednym wyjątkowo trudnym do zapamiętania kawałkiem pseudo rap niejakiej Minervy Jefferson o słowach „drive, drive, drive, kill, kill” w różnych konfiguracjach.

Dość dobrych pomysłów na absurdalny humor słowny i sytuacyjny starczyło twórcom na zaledwie 15-20 minut filmu. Później entuzjazm widza systematycznie opada, by ostatecznie zatopić się we wszechogarniającym kiczu, a seans przeradza się w mało absorbujące i nudne oczekiwanie na napisy końcowe.

Pora jednak na pewne ALE…

Ten film jest tak okropnie zły, że aż ciepło i nostalgicznie uśmiecham się na jego wspomnienie. Ten paradoks zrozumieją osoby, które choć raz (celowo bądź nie) przeżyły seans któregokolwiek filmu z serii. Film „Death Race 2050” to bowiem pełnokrwiste kino akcji klasy B (chociaż prędzej mu do klasy Z), niecenzuralne, brutalne, dosłowne, bezkompromisowe i szalone do granic absurdu, które tak diametralnie różni się od wszystkich mainstreamowych produkcji, że człowiek z czystej ciekawości brnie w to dalej, zamiast zakończyć seans po 5 minutach.
Tutaj nikt nie zważa na poprawność polityczną, wyznaniową, emigracyjną czy orientacji seksualnej. Bohaterowie mówią to, co mają na myśli prosto w twarz i bez skrupułów. Nikt nie zrazi się, gdy człowieka przepołowi na pół i też nie zdziwi, gdy tłumy będą przy tym wiwatować lub też bawić się wnętrznościami nieszczęśnika. Wszystkie chwyty dozwolone.

źródło:dienachtderlebendentexte.wordpress.com/2017/02/14/death-race-2050/

Smaczkiem „Wyścigu Śmierci” jest tło rozgrywania się wszystkich zdarzeń – ogłupiałe społeczeństwo, istna masa nadmiaru tłuszczu o wygładzonych przez działania korporacji zwojach mózgowych, gdzie celem egzystencji każdej jednostki jest bezrefleksyjna konsumpcja i chłonięcie wyścigu. Czyż nie jest to brutalne wyśmianie przewodniej koncepcji serialu „Star Trek”, w której to ludzie pozbawieni konieczności pracy zarobkowej, mieliby zająć się samorozwojem?
Śmieszyć mogą nowe nazwy miast (np. oksymoron Old New York) czy całych regionów, nawiązujące do obecnej sytuacji geopolitycznej. Twórcy naśmiewają się z wszystkiego i ze wszystkich. Film aż chce się obejrzeć ponownie, by wyłapać wszelkie drobne absurdy, jak chociażby znak drogowy „Miłej śmierci”.

Daleki jednak jestem od mydlenia oczu – film o jakim pisze bezapelacyjnie zasługuje na najniższą z możliwych ocen. Jednakże miłośnicy serii, jak i zwolennicy zupełnie nieangażujących i pełnych brutalności, kiczu i absurdu, tanich produkcji akcji, powinni być względnie zadowoleni. Jeżeli szukacie porządnej odskoczni od ogólnie przyjętej poprawności na ekranie i oklepanych schematów oraz filmu w tak chory sposób kiczowatego, że aż niezrozumiale śmiesznego, „Death Race 2050” doskonale sprawdzi się w takiej roli.
Mimo, iż film jest prawdopodobnie najgorszą jakościowo częścią z całej serii, nie powstrzyma to od seansu poszukiwaczy bezkompromisowej jatki, skutecznie restartującej umysł.

Aby nie było nieporozumień – wszystkim innym widzom film STANOWCZO odradzam. Osobom wahającym się, radzę spróbować obejrzeć pierwsze 15 minut filmu. Jak wytrzymacie, to powinniście dotrwać do jego końca.

OCENA :


Dr. Gediman

 

 

Zwiastun / Trailer



Zobacz także:

Ciekawy artykuł? Doceń naszą pracę:
[Głosów: 11 Średnia: 4.1]
Zobacz także
2 komentarze
  1. Anonim

    szkoda czasu

  2. Anonim

    Ja już na zwiastunie nie wytrzymałem, więc raczej zrezygnuje z tego filmu.

Dodaj komentarz

Klikając "Wyślij komentarz" wyrażasz zgodę na przetwarzanie danych wpisanych w formularz komentarza w celu publikacji, moderacji i udzielenia odpowiedzi na komentarz zgodnie z Regulaminem Serwisu i Polityką Prywatności.