- Tytuł: Venom
- Premiera: 4 października 2018 (świat); 5 października 2018 (Polska)
- Reżyseria: Ruben Fleischer
- Zwiastuny ⇓
Film Venom (2018) Recenzja / Opinia
Komiksową postać Venoma stworzyli lata temu David Michelinie i Todd McFarlane. Venom to owoc nietypowego związku Eddiego Brocka, skonfliktowanego z życiem i Spider-Manem dziennikarza, oraz… czarnego kostiumu samego Spider-Mana, który z czasem okazał się być żywą istotą, a konkretniej symbiontem z kosmosu. Kolejno znieważeni (Eddie) i odrzuceni (symbiont) przez nowojorskiego superbohatera, Brock i kosmiczny organizm połączyli siły, w wyniku czego powstał jeden z najbardziej ikonicznych, zaciekłych i potężnych przeciwników popularnego ścianołaza, który dał mu się we znaki na płaszczyźnie fizycznej i psychicznej. Ta nietuzinkowa postać to idealny temat do przeniesienia na ekrany kin, a, jak pokazało życie, dla niektórych okazał się to być nawet temat na solowy film w zaistniałych warunkach superbohaterskiego krajobrazu i franczyzowej geopolityki wytwórni.
Warto przypomnieć, że nie jest to pierwszy występ Venoma na dużym ekranie, bowiem już lata wcześniej wprowadził go tam Sam Raimi w ostatniej części swojej trylogii poświęconej postaci Spider-Mana. Raimi osobiście nie był zwolennikiem tej postaci, jednak uległ wiercącemu mu dziurę w brzuchu Aviemu Aradowi, włodarzowi Marvel Entertainment, który smykałkę do biznesów ma nie od dziś, a który w postaci Venoma zwietrzył interes już lata temu. Niestety, a może i stety, Venom sprzed lat to porażka, na którą należy spuścić zasłonę milczenia, a jego występ w „Spider-Man 3” postawić obok takiego karygodnego niewypału jak Bane w „Batman & Robin”.
Tak czy inaczej, dla szeroko pojętego odbiorcy kina spod znaku superhero, Venom to postać relatywnie nieznana, jednak jak pokazało życie i lwia część produkcji Marvel Studios, nie takie tematy przekuwało się w box office’owy sukces. Wszak tacy Guardians of the Galaxy czy nawet Ant-Man wsparci promocyjna machiną Disneya i głową diablo bystrego Kevina Feige szybko stały się kurami znoszącymi złote jaja. Tej samej sztuki podjęli się włodarze Sony, montując plany filmu o jednym z najbardziej popularnych przeciwników Spider-Mana… bez samego Spider-Mana.
Nie mogę pozbyć się wrażenia, że głównym celem tego filmu było to, aby powstał. I tyle. Poniekąd jest to prawda, ponieważ „Venom” w reżyserii Rubena Fleischera (twórca arcyfajnego „Zombieland”) to trudne dziecko Sony, wytwórni wyjątkowo zazdrosnej o sukcesy Marvel Studios/Disneya i próbującej ugrać co się da dzięki prawom autorskim do Spider-Mana i wszystkich związanych z nim postaci. Dowodem tego są górnolotne plany dotyczące Pająka przy okazji dwóch filmów „The Amazing Spider-Man”, które miały stanowić podwaliny większego uniwersum na kształt świata, w jakim hulają Avengers pod szyldem Marvel Studios. Ponieważ wytwórnia Sony weszła jakiś czas temu w kooperatywę z Marvel Studios, dzieląc się niejako Spider-Manem, postanowiła wydoić odpowiednią ilość zielonych papierków z innych postaci, licząc na to, że Disney spojrzy na ich starania łaskawym okiem i wcieli całość do prosperującego Marvel Cinematic Universe (producentka Amy Pascal sama przyznała, że film jest „dodatkiem” do istniejącego świata Spider-Mana). Był to jeden z głównych powodów, dla których zrezygnowano z kategorii R na rzecz łagodniejszej, bardziej familijnej (jak wszystkie produkcje MCU) PG-13.
„Venom” to film, który aż ugina się od licznych błędów, niedociągnięć i sprawia wrażenie niedokończonego produktu, jednak bawiłem się na nim kapitalnie, choć jest to głównie spektakl jednego aktora. W oczy kłuje mimo wszystko dający się we znaki brak kategorii R. Wszak jest to film o facecie, który wyposażony w pasożyta z kosmosu zmienia się w potwora zjadającego głowy swoich przeciwników. Wyciśnięto w zasadzie maksymalnie co się dało z kategorii PG-13. Mamy więc krew (choć ostrożnie dawkowaną), otwarte złamania, przekleństwa (i to w sporej ilości), których w trylogii nolanowskiego Batmana czy większości filmów MCU można szukać jak ze świecą, a które aż krzyczą: „Da się? Da!”
W środek tego wszystkiego wrzucono Toma Hardy’ego… i okazało się, że chłop nie tylko uratował tę tonącą łajbę, ale i dźwignął ją na swoich mocarnych barkach. Podczas gdy inni aktorzy bardziej snują się (zaskakująco drewniana Williams) lub są (stereotypowy Ahmed) na ekranie, po Tomie widać pasję i zaangażowanie w temat. Tom Hardy jest kapitalny zarówno jako Eddie Brock, jak i jego alter ego Venom, ale biorąc pod uwagę estymę i umiejętności aktora można było się tego spodziewać jeszcze przed obejrzeniem filmu. Hardy to nieprzeciętny magnes na widzów, a w dobie popularności antybohaterów typu Deadpool, postać Venoma ma szanse na spore przebicie. Klejnotem w koronie filmu jest więc relacja utracjusza Eddiego Brocka z kosmicznym symbiontem o niesamowitych zdolnościach, a także własnej inteligencji i morderczych zapędach. Kupicie ten duet momentalnie, a sceny z Venomem to nierzadko komediowe złoto.
Sama postać Venoma zaprojektowana jest praktycznie bez zarzutu. Twórcy odwoływali się do jego ikonicznych cech jak długi jęzor, rzędy długich zębów czy ślinienie się (wszystkie spopularyzowane przez Erika Larsena, rysownika, który przejął w komiksie „The Amazing Spider-Man” schedę po Toddzie McFarlane), zabrakło jedynie – z wiadomych nam względów – białego loga pająka na klacie (w zastępstwie mamy białe motywy a’la żyły).
Wykonanie jest jednak nierówne, bo są sceny, gdzie Venom wygląda naprawdę realistycznie i imponująco, zaś innym razem ekran karmi nas tworem, który realizmem przypomina czarną wersję glutopodobnego stworzonka z sympatycznego familijnego filmu „Flubber” z Robinem Williamsem. Imponujący jest niemniej w każdej scenie głos Venoma, który dostarczył sam Tom Hardy, przepuszczony przez odpowiednie filtry.
Ponadto kolejnym poważnym minusem filmu jest wyjątkowo słaby czarny charakter. Tak kartonowego przeciwnika nie widziałem już dawno i obserwując jego poczynania na ekranie wracałem myślami wstecz o ładnych parę lat do produkcji typu „Iron Man 2” oraz dwa pierwsze filmy o Thorze. Riz Ahmed jako Carlton Drake, założyciel korporacji, miliarder-fantasta i śliski typ w jednym, to jeden wielki niewypał, zarówno pod kątem obsadzenia tego aktora w roli głównego przeciwnika, jak i poprowadzenia tej postaci w scenariuszu. Drake nie wzbudza żadnych emocji, a jego brak charyzmy, którą powinien odznaczać się człowiek z jego pozycją, poraża. Niejasne są jego motywacje, ciężko stwierdzić, co nim tak właściwie kieruje, a jego działania są nielogiczne i trącają złoczyńcami z kreskówek. Tak oto ten Elon Musk dla biednych przepada w otchłani zmarnowanych postaci i nawet gdy jednoczy swoje siły z istotą z kosmosu, niejakim Riot (co zdradził już oczywiście trailer), wciąż nie jest w stanie wykrzesać w nas choćby iskry zainteresowania swoją osobą i poczynaniami.
Razi także absolutny brak jakiejkolwiek chemii pomiędzy głównym bohaterem, a jego narzeczoną Annie (Michelle Williams). Tym smutniej to wypada, jeśli pomyślimy sobie o fantastycznej chemii jaką wygenerowali Andrew Garfield i Emma Stone w dwóch odsłonach „The Amazing Spider-Man” sprzed paru lat. Co by nie mówić o tamtych filmach, nie można im odmówić świetnych kreacji dwojga zakochanych w sobie po uszy osób. W „Venomie” miłostki pomiędzy Eddiem Brockiem i Annie są na poziomie podłogi. Uwypukla to fakt, że zupełnie nie wykorzystano obecności Michelle Williams w tym przedsięwzięciu, skądinąd dobrej aktorki, tutaj zredukowanej zaledwie do ładnej buzi, która ma deklamować kwestie podane jej w scenariuszu. Jej funkcja to być i wyglądać ładnie (choć skutecznie utrudnia to nietrafiona grzywka), zaś przykazano jej chyba, aby ani na moment nie zdradzała się ze swoim aktorskim talentem.
Z uwagi na kronikarski obowiązek muszę wspomnieć jeszcze o dwóch innych postaciach. Pierwszą z nich jest Dan Lewis (w tej roli Reid Scott), który piastuje schematyczną rolę nowego chłopaka Anne, jak również lekarza starającego się pomóc Eddiemu. Druga postać to Dora Skirth (aktorka Jenny Slate), naukowiec z Life Foundation, która próbuje ujawnić ciemne sprawki swojego szefa. Obie postaci są płaskie i słabo rozpisane, a przez swoją obecność i działania na ekranie pasują bardziej do kreskówki z psem Scooby Doo.
Sporo radości wleje w Was z pewnością obecność dwóch innych osobników, którzy pojawiają się w filmie gościnnie. Skoro film sygnowany jest białoczerwonym logiem Marvela, to nie mogło oczywiście zabraknąć ikonicznego i nieśmiertelnego Stana Lee w jednym z sympatyczniejszych cameo na dużym ekranie. Drugiego pana niestety nie mogę wspomnieć z imienia i nazwiska, a tym bardziej z jego komiksowych personaliów, gdyż popsułoby to scenę w trakcie napisów, jednak osoby śledzące Internet przed wypuszczeniem filmu do kin, jak i zaznajomione z historią Venoma, wiedzą kogo (a może raczej czego) się spodziewać. Dość powiedzieć, że występ ten zaostrzył moje zęby na ewentualny sequel.
Efekty specjalne użyte w filmie to istna ruletka. Momentami byłem bardzo zadowolony z efektu, jaki osiągnięto przy przedstawianiu postaci przeobrażonego Venoma, by po chwili dostać po oczach sztucznością wykreowanej przez CGI postaci. Efekty specjalne osiągnęły swoje apogeum słabości w finale, gdzie Venom w sparingu ze swoim przeciwnikiem wygląda jak zawartość działającego na wysokich obrotach blendera, wypełnionego dwoma ciemnymi brejami (jedna to nasz milusiński, druga to jego szemrany pobratymiec Riot). Jeśli dodać do tego tempo rodem z filmów Michaela Baya, mamy tu gwarantowaną nieczytelność scen i oczopląs dla widzów mniej wprawionych w boju z efektami specjalnymi wygenerowanymi przez komputer.
Nieczytelny bałagan spod szyldu CGI serwowany pod koniec filmu to tylko jedna z wielu bolączek tego filmu. Montaż filmu pozostawia wiele do życzenia, podobnie jak chaotyczne prowadzenie fabuły i kurczowe trzymanie się jednocześnie różnych klimatów (horror, sci-fi, romans, akcja…), przez co całość sprawia wrażenie chaotycznego i nie do końca przemyślanego tworu. Trudno sobie wyobrazić, szczególnie osobom siedzącym mocno w temacie kina opartego na komiksach, że w dzisiejszych czasach i przy takiej konkurencji oraz nasyceniu rynku adaptacjami motywów komiksowych, można bezrefleksyjnie wystartować ze swego rodzaju pół-produktem, którym niewątpliwie jest „Venom”.
Film opiera się w zasadzie na jednym aktorze i jego grze oraz relacjach z symbiontem. Aspekty te są tak dobre, że cała reszta staje się szybko zupełnie nieważna. Tom Hardy do spółki ze swoim czarnym, płynnym kolegą z kosmosu dostarczył nam tu idealny bromance, którego próżno szukać w innych filmach. I choć „Venom” naszpikowany jest mnóstwem idiotyzmów i uproszczeń, przyjąłem to wszystko na klatę i delektowałem się dokazującym na ekranie Venomem. Wszechobecny luz i humor w wykonaniu Toma Hardy’ego/Eddiego Brocka i jego czarnego kosmicznego przyjaciela uśmierzył szybko ewentualne narzekania, przez co cała reszta zeszła na drugi plan, a ja w pełni czerpałem z tego nietypowego połączenia utrapionego życiem dziennikarza w opałach i morderczego, acz równie figlarnego organizmu spoza Ziemi. „Venom” to sztandarowy przykład na to, jak wiele życia mogą tchnąć charyzmatyczni aktorzy w wydawałoby się stracony film.
Za muzykę w filmie odpowiada Ludwig Göransson (stworzył również ścieżkę dźwiękową do tegorocznego „Black Panther”). Muzyczne tło jego autorstwa zaliczam do naprawdę udanych i myślę, że w tej kwestii zgodzi się ze mną wiele osób. Ścieżka dźwiękowa sprawdza się zarówno w filmie, jak i odsłuchiwana osobno w warunkach domowych. Wchodzi gładko w obu sytuacjach, co podkreśla jej uniwersalność i żywotność poza ekranem. Zależnie od sytuacji soundtrack jest raz tajemniczy, raz pompatyczny, ale nigdy nie nudny. Na szczególną uwagę zasługują jego bardziej horrorowe elementy, które są wyposażone w odpowiedni ładunek „ciarogenności” i pokazują, że Ludwig jest fachowcem w swojej dziedzinie.
Mimo wszystkich jego błędów i grzechów, uważam, że naprawdę warto udać się do kina i obejrzeć „Venoma”. Nie spodziewałem się cudów ze strony Sony, a po fali negatywnych opinii spodziewałem się nawet zupełnej żenady, tymczasem pozytywnie się zaskoczyłem, widząc, jakie tour de force dostarczył główny aktor filmu i odgrywana przez niego dwoista postać. Oczywiście nie mogę zignorować ewidentnych problemów drążących tę produkcję. Sztampowy złoczyńca, zmiany klimatu i stanie w rozkroku pomiędzy różnymi koncepcjami na ten film, prawdziwy rollercoaster z jakością CGI- od dobrego po marne, zmarnotrawienie drugiego planu i sprowadzenie partnerki Toma Hardy’ego do kartonowego obiektu westchnień bez grama ikry – to główne z nich. Wszystko to jednak zupełnie nie przeszkadzało mi w dobrej zabawie podczas seansu, a sztuka ta nie wyszła zupełnie wielu innym filmom w tym roku (z „Black Panther” czy „The Predator” na czele).
Film „Venom” był dla mnie miłą odmianą po bardziej pro-familijnych produkcjach ze stajni Marvel Cinematic Universe i sprezentował mi ostatecznie fajny seans pełen znakomitych w swojej jakości relacji Hardy-Venom. Chętnie obejrzałbym wersję z wyciętymi scenami, których jest ponoć sporo, a większość z nich to oczywiście Tom Hardy dokazujący ze swoim kosmicznym koleżką. Podobała mi się też mała skala konfliktu, co przyjąłem z ulgą po częstym w tego typu filmach ratowaniu całego świata w Nowym Jorku przed liczebnym zagrożeniem z kosmosu. Poza różnorodnymi interakcjami duetu Eddie-Venom również sceny akcji są pomysłowe, choć najnowsze „Mission: Impossible” to nie jest i czterech liter nam nie urwą. Wybija się tu z pewnością pościg za Eddiem Brockiem po charakterystycznych ulicach San Francisco.
W chwili, gdy piszę te słowa, przychody filmu to prawie 500 mln zielonych przy budżecie 100 mln. Myślę, że w obliczu tej sytuacji wiadomość o sequelu jest już w zasadzie przesądzona. Liczę na to, że kolejna część przygód tej nietypowej pary nie do pary w jednym wyeliminuje błędy „jedynki”, a środowisko fanów i recenzentów będzie bardziej jednomyślne na korzyść samego filmu. Ta postać zasługuje by potraktować ją naprawdę godnie. O tym, że można dostarczyć kino komiksowe na naprawdę wysokim poziomie, niech świadczy film „Logan”, bądź też seriale Netflixa oparte na kartach komiksów Marvela: „Daredevil”, „Jessica Jones” i „Punisher”. Dodatkowo scena po napisach sprawiła, że jestem mocno zainteresowany sequelem, który, z uwagi na pewną postać w niej wprowadzoną, powinien zostać zrealizowany z najwyższą wiekową kategorią. Nie jest tragicznie, rokowania na przyszłość są optymistycznie i może być tylko lepiej. Sony, nie schrzańcie tego, inaczej fani odgryzą wam głowy.
Zwiastun / TraILER
31.07.2018 zaprezentowano trailer, w którym mocno eksponowana jest postać Venoma:
23.04.2018 pojawił się oficjalny zwiastun produkcji, w którym poznajemy wygląd Venoma:
źródło foto: imdb.com/title/tt1270797/mediaindex
Zapowiadali ekstra film, a wyszło jak zawsze totalne badziewie.
Od ilu lat będzie „Venom”
Ostatecznie będzie od 13 lat, czyli zachodnia kategoria wiekowa PG-13.
Komiksy z udziałem Venoma były moimi ulubionymi i to jak rysował go Todd McFarlane,niestety na trailerach Venom zalatuje najbardziej żenującymi efektami specjalnymi i zamiast wyglądać strasznie jest po prostu śmieszny,widać że film ma bardzo niski budżet-jestem pewien że film po premierze dostanie bardzo niskie oceny…niestety…
(Po zwiastunie z 31.07) Już kocham tego Venoma! Wracają ciary które za dzieciaka czułem na widok tej jego uśmiechniętej i zadowolonej z siebie mordki przy animowanym „Spider-manie”.
Można zaktualizować opis, bo na szczęście nie zapowiada się by twórcy wcisnęli do filmu pajęczaka pozwalając symbiontom siać zamęt na własną rękę. Szkoda tylko że Sony nadal liczy na połączenie swych filmów z MCU i nie spuszczą ich całkiem ze smyczy.
Dzięki, tak – ostatecznie pajęczaka nie będzie – uaktualnimy wpis. Co do Sony, faktycznie szkoda :(