W trzy lata po swoim debiucie, Venom sportretowany przez Toma Hardy’ego powrócił na ekrany kin z sequelem. Film „Venom 2: Let there be Carnage” nie miał łatwej drogi do przebycia, bowiem premiera miała odbyć się już rok wcześniej, jednak z uwagi na globalną sytuację z pandemią również i ta produkcja padła ofiarą przesunięć. Na szczęście film w reżyserii Andy’ego Serkisa dotarł w końcu do widzów, a ja mogłem go obejrzeć premierowo w swoje urodziny i w doborowym towarzystwie. I wyszedłem z kina z bananem na twarzy. O tym, dlaczego film wywołał tak pozytywną reakcję, przeczytacie w poniższej recenzji, w której starałem się jak mogłem unikać spoilerów.
Film Venom 2 Let There Be Carnage (2021) – Recenzja / Opinia
Drugi „Venom” to kino rozrywkowe, które pozbawione jest zadęcia i nie udaje czegoś, czym nie jest. Podobnie jak jego poprzednik, film stoi relacją Eddie & Venom, w której dominują kłótnie, docinki i fochy. Symbiont i jego gospodarz cisną sobie non stop, dochodzi wręcz do małżeńskiej kłótni, a odpychające mieszkanie dziennikarza staje się jeszcze gorsze w wyniku różnic zdań i bezpardonowej demolki. Film jest komfortowy w odbiorze zarówno dla wyjadaczy komiksowych tematów, jak i dla niespecjalnie zaznajomionych laików. Eddiego i Venoma, umieszczonych w tym chaotycznym pejzażu, nie da się nie lubić. Fuzja Brocka, nieogarniętego dużego dzieciaka, który ujmuje widza swoim codziennym zagubieniem, oraz kosmicznego symbionta, próbującego ze wszech miar dać upust swoim instynktom drapieżnika, jest na wagę złota.
Ponownie jak w przypadku pierwszej solowej produkcji, film „Venom 2: Let there be Carnage” również dźwigany jest przez jednoosobową firmę z nieograniczoną odpowiedzialnością: Toma Hardy’ego. Tom to chłop na schwał. Kolejny raz pokazał, że nawet przy natłoku nieprzemyślanych decyzji i widocznemu elementowi chaosu oraz miałkości fabularnej, potrafi wstrzyknąć w całość ładunek niespożytej energii i z właściwym sobie wigorem pokierować nas ku drzwiom z napisem „Jest Hardy, jest party”.
Jego Eddie Brock jest wciąż życiowym przegrywem, o czym dobitnie przypomina mu jego kosmiczna druga połowa, nota bene również przegryw. W tej osobliwej relacji figurują mniej lub bardziej śmieszne, czy momentami żenujące sceny. Jednak dostarczają one radości, której tak bardzo potrzebujemy w życiu. W końcu kto nie chciałby całego filmu, ba, nawet serialu, osadzonego w konwencji komedii o dwóch kumplach, gdzie Eddie z Venomem dzielą wspólny kąt i zmagają się z prozą codziennego życia. I nic poza tym, żadnych walk z superłorami, żadnych „wysokich stawek”, tylko oni dwaj i przyziemne sprawy polane soczystymi dissami. To właśnie w scenach pokroju tej, gdzie idą razem po zakupy, gdy Venom przygotowuje naleśniki dla Eddiego (a przynajmniej próbuje na miarę swoich wątpliwych kucharskich umiejętności), lub gdy drą koty o pierdoły, tkwi ta niewypowiedziana iskra. Ludzki przegraniec i kosmiczny pasożyt z elementami udomowionego drapieżnika nie mogą żyć ze sobą, ale bez siebie też nie potrafią istnieć.
Scenariusz filmu „Venom 2: Let there be Carnage” jest banalny, a cała historia wręcz kameralna, zwłaszcza na tle innych komiksowych produkcji i wizji kolejnego ratowania całego świata przed wielkimi ustrojstwami zagłady. Z jednej strony mamy Brocka, który próbuje polepszyć swoją medialną karierę w związku z wywiadem ze skazanym na śmierć seryjnym mordercą. Z drugiej strony jest jego pozaziemska druga połowa, Venom, który ma dość krępujących go norm, walczy z nudą, łaknie mózgów przestępców (na co dzień musi rekompensować sobie te braki czekoladą i mózgami kurczaków, które zawierają potrzebną symbiontowi substancję) i który pragnie być bohaterem. Nawiązując do ostatniego elementu, w filmie z ust (a raczej paszczy) Venoma pada kilkakrotnie określenie „lethal protector”, co jest jawnym nawiązaniem do komiksu z Venomem o tym samym tytule. Jakby mało było ich własnych problemów, pojawia się na tej planszy nowy gracz, obleczony w kolejny symbiont, który pragnie tylko, aby świat spłynął obficie krwią.
Za głównego przeciwnika Venoma w filmie robi tym razem sam Carnage, seryjny morderca wzmocniony potomkiem Venoma, którego obecność zasygnalizował już film z 2018 roku. Postać Cletusa Cassady’ego stworzyli scenarzysta David Michelinie i rysownik Erik Larsen, zaś za jego alter-ego Carnage’a odpowiada ten sam Michelinie w duecie z rysownikiem Markiem Bagleyem. Czołowe nazwiska twórców zaowocowały jedną z najbardziej pamiętnych postaci na łamach komiksów Marvela. Część polskich czytelników zapewne pamięta debiut czerwonego symbiota w listopadowym wydaniu „The Amazing Spider-Man”, wypuszczonym przez kultowe TM-Semic 1995. Dla pokolenia wychowanego na tym wydawnictwie, Carnage wbił się na stałe w czołówkę superłotrów.
O ile w pierwszym filmie mieliśmy genezę (anty)bohatera, to w „Venom 2: Let there by Carnage” mamy historię o powstaniu złoczyńcy. W ramach ciekawie zrealizowanych retrospekcji dowiadujemy się więcej o tej mrocznej postaci. Cletus już za najmłodszych lat pozbawił życia kilkoro członków własnej rodziny, a przerzucany z jednego sierocinca do drugiego był gnębiony przez innych mieszkańców tychże przybytków. Podobnie jak w komiksach, film również stara się odmalować postać Cassady’ego jako wyjątkowo skrzywioną jednostkę, pozbawioną wszelkich skrupułów i zahamowań. Ucieszyłem się, gdy już przy okazji pierwszego filmu w dodatkowej scenie po napisach pojawił się ten zły do szpiku kości osobnik, w dodatku z twarzą samego Woody’ego Harrelsona, dla którego odgrywanie psychopatów to nie pierwszyzna. W trakcie trwania filmu odniosłem jednak wrażenie, że sam Woody leciał trochę na autopilocie. To już nie jest ten sam aktor, który wymiótł rolą Mickeya Knoxa w „Urodzonych Mordercach”. Owszem, wybrzmiewają tu echa postaci seryjnego mordercy sprzed lat, jednak Harrelson, do którego przylgnął wręcz wizerunek ekranowego szajbusa, mógł zdziałać na tym polu znacznie więcej. Mimo to Harrelson bawi się rolą Cletusa jak tylko może, czasami nawet zdarza mu się przeszarżować, choć przy tak krótkim metrażu filmu ten zespolony z czerwonym symbiontem morderca jest wręcz pretekstowy.
Podobnie jak w przypadku designu samego Venoma, liczyłem na pełen wypas w kwestii przedstawienia jego przeciwnika na ekranie. Od strony wizualnej Carnage zaprezentował się naprawdę imponująco. Przeniesienie go na ekran z kart komiksu odbyło się w należyty sposób. Jego organiczność, chaotyczność i ikoniczne już wszędobylskie macki czy ostrza świetnie kontrastują z bardziej stonowanym wizualnie Venomem, który, w pierwszej części w zasadzie walczył z niewyróżniającą się niczym specjalnym kopią samego siebie (symbiont Riot). Moment powstania i pierwszego pojawienia się Carnage’a jest świetny, zahaczający o rasowy body horror. Złoczyńca zaskakuje też co chwila sposobami unieszkodliwiania swoich ofiar, choć momentami ociera się to wręcz o groteskę, jak przykładowo podczas ucieczki z więzienia, kiedy zamienia się on w istne tornado niczym stary dobry Diabeł Tasmanski prosto z kreskówek Looney Tunes. Z uwagi na swoje moce stanowi poważne wyzwanie dla Venoma, który sam przyznał, że jest słabszy od swojego potomka.
Mimo, że światła jupiterów skierowane są głównie na duety Eddie-Venom i Cletus-Carnage, to znalazło się też trochę przestrzeni dla postaci z drugiego planu. Każda z postaci dostaje swoje 5 minut i wykorzystuje je w odpowiedni sposób. Film zaprezentował dwie nowe istotne dla filmu postacie. Są nimi detektyw Patrick Mulligan (w tej roli znany z serialu „Boardwalk Empire” czy filmu „Irlandczyk” Stephen Graham) oraz Frances Barrison a.k.a. Shriek (Naomie Harris). Mulligan stara się odnaleźć ofiary morderstw Cletusa, przez co wielokrotnie ściera się z Brockiem. Aktor poprowadził swoją rolę poprawnie. Co do samej postaci jestem ciekaw, czy i jak zostanie ona zaprezentowana jeszcze w przyszłości, ponieważ jej losy w filmie puszczają oczko w stronę komiksiarzy.
Shriek z kolei to młodzieńcza miłość Cletusa, która została osadzona w instytucie Ravencroft (marvelowski odpowiednik Arkham Asylum), a która dysponuje mocą potężnego sonicznego krzyku. Mimo, że została dobrze zagrana, to jej postać jest bardziej dodatkiem do Carnage’a. Szkoda też, że nie poświęcono choć chwili na wytłumaczenie skąd w ogóle wzięły się jej moce.
Ponadto z poprzedniego filmu powracają ex-narzeczona Brocka, Annie (Michelle Williams), oraz jej narzeczony Dan Lewis (Reid Scott). Tym razem ich obecność w filmie nie jest tak irytująca jak w poprzedniej produkcji, mało tego – oboje mają nawet szansę wykazać się w obliczu problemów piętrzących się w ekranowym San Francisco. Oczywiście to nazwiska Hardy czy Harrelson są magnesem dla fanów kina, więc reszta blednie w ich obliczu.
Stojący za reżyserią kontynuacji, Andy Serkis, starał się wycisnąć z tematu co się dało, biorąc pod uwagę miałkość scenariusza oraz kategorię wiekową. Drugi film o harcach Venoma oferuje sporo chaosu, ale w tym szaleństwie jest metoda. Tym razem film nie kamufluje luźno poskładanego tworu, który trzyma się w całości głównie dzięki mocnemu spoiwu, jakim jest Tom Hardy i jego ekranowy brejowaty kumpel z kosmosu. Dzięki „Venom: Let there be Carnage” otrzymujemy bilet w kierunku kina superbohaterskiego z początku lat 2000, kiedy na dużym ekranie dominowali mutanci z grupy X-Men, Blade oraz Spider-Man. Przyznam, że ma to swój niewątpliwy urok. Kino superbohaterskie często traktuje się zbyt poważnie, więc dobrze, jeśli ktoś od czasu do czasu spuści z tonu.
Tytułowa rzeź odbywa się w wersji PG-13. Niestety o twardej R-ce można było tylko pomarzyć, ale na obronę filmu z Carnagem w tej konwencji dodam tylko, że w pierwszych komiksach z postacią czerwonego mordercy wszelkie sceny mordów były bardziej sugerowane i umiejętnie umieszczane poza kadrami. Choć zapowiadana hucznie wszem i wobec rzeź rozbija się finalnie o skały wygórowanych oczekiwań, sam film, w ramach dość krępującej kategorii, pozwala sobie na sporo w kwestii przemocy. Mamy też krew, a w kwestii warstwy językowej uświadczymy nawet jednorazowego „f*ck”.
Efekty specjalne w drugim „Venomie” są zdecydowanie lepsze niż w pierwszej części. Fajerwerki zapewnią nam sceny, kiedy dwaj komiksowi adwersarze piorą się po szpetnych ryjach pełnych ostrych zębisk. Momenty, kiedy Venom i Carnage wymieniają ciosy, są znacznie bardziej czytelne niż sceny, kiedy w poprzednim filmie doszło do konfrontacji głównego bohatera z Riotem.
W kwestii muzyki zabrakło mi nieco obecnego w poprzedniej części Ludwiga Göranssona i jego podejścia. Tym razem za soundtrack odpowiada Marco Beltrami, mający w swoim bogatym portfolio ścieżki do filmów akcji, science-fiction, czy horrorów. Muzyk stworzył fachową ilustrację muzyczną do nowego „Venoma”, jednak słyszeliśmy tego typu motywy już wielokrotnie. Mimo oklepanych schematów soundtrack podobał mi się, a na uwagę zasługują w szczególności utwory takie jak te stanowiące tło historii Kasady’ego, czy też genezy Carnage’a.
Film „Venom 2: Let there be Carnage” trwa o wiele za krótko, przez co akcja pędzi do przodu na złamanie karku, a niektóre wątki nie zostają należycie rozwinięte lub są ucinane. Zarazem krótki metraż przysłużył się filmowi, a bardziej widzowi, bowiem nie czuć dłużyzn. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że postać samego Carnage’a nie została do końca wykorzystana. Z postaci złoczyńcy tego kalibru można było wycisnąć znacznie więcej. Komiksowy Cletus był bezgranicznie zakochanym w sobie psychopatą, a kosmiczny towarzysz został przez niego w pełni zdominowany, dzięki czemu osiągnęli perfekcję jedności. W filmie morderca zdaje się grać drugie skrzypce, a to symbiont jest u sterów, wykorzystując Cletusa zaledwie jako narzędzie do osiągnięcia celu: zabicia Venoma.
Starcie Venoma i Carnage’a to bezpretensjonalny twór pełen umowności i licznych uproszczeń. Film podobał mi się znacznie bardziej niż pierwsza część, choć niektórzy mogą powiedzieć, że poprzeczka nie była zawieszona specjalnie wysoko. I rzeczywiście, przy licznych mankamentach filmu z 2018 roku, stworzenie lepszego sequela nie było szczególnie trudnym zadaniem. Jeśli komuś podobał się pierwszy film, będzie zadowolony z sequela. Jeśli zaś nie podeszły Wam pierwsze solowe przygody Venoma, jest spora szansa, że możecie się rozczarować. Jednak spróbujcie dać filmowi szansę. Osobiście czekam teraz zawieszony w niedosycie co dalej spotka nasz barwny duet Brock-kosmita. Możliwości są nieograniczone, czego dowodem jest wbijająca w fotel dodatkowa i z wielu powodów bardzo ambitna scena w trakcie napisów. Być może przesadzam, ale moim zdaniem tą bonusową scenę można postawić obok takich momentów, jak Nick Fury przychodzący nocą do Starka w sprawie „Inicjatywy Avengers”, Thanos odwracający się po raz pierwszy w stronę widza, lub Mjolnir spoczywający w kraterze w otoczeniu agentów S.H.I.E.L.D. Żywię nadzieję, że podobnie jak ludzkie mózgi zaspokająją głód Venoma, tak jego kolejne przygody poskromią nasz apetyt na coś nowego i lepszego.