- tytuł oryginalny: Suicide Squad
- tytuł polski: Legion samobójców
- premiera światowa: 1 sierpnia 2016
- premiera w Polsce: 5 sierpnia 2016
- reżyseria i scenariusz: David Ayer
- Zobacz trailer >>
Recenzja
Film „Suicide Squad” – dla wielu odpowiedź DC/WB na marvelowskich „Guardians of the Galaxy”, dla innych powiew świeżości w nieco skostniałym światku superbohaterskich produkcji pełnych kolorowych trykotów i heroizmu. Nie ulega wątpliwościom, że od momentu zaistnienia koncepcji nowego filmu ze stajni DC/WB, „Suicide Squad” stał się wyjątkowo gorącym towarem na rynku. W końcu nie można odmówić popularności postaciom DC Comics, szczególnie, że tym razem pod lupę wzięto bandę złoczyńców, stających na co dzień do walki z takimi ikonami jak Batman czy Flash.
Z czym to się je? W skrócie: postać Supermana, z naciskiem na jego śmierć w „BvS”, wstrząsnęła światem na wiele różnych sposobów. Pragmatyczni rządowi oficjele postanowili nie ronić łez jak przeciętny obywatel, tylko zabezpieczyć się na wypadek ewentualnego ześwirowania kolejnych podobnych Supermanowi, z którymi trzeba będzie pójść na noże (metaforycznie rzecz jasna). Reprezentująca organizację A.R.G.U.S. wyszła więc z inicjatywą stworzenia Task Force X, grupy do zadań specjalnych, składających się z odpowiednio „zmotywowanych” złoli, którzy w razie potrzeby mieliby nałożyć kaganiec na zbytnio fikających metaludzi. Korzyść spora, gdyż niespecjalnie trzeba się przejmować losem takich podwładnych – wszak to szumowiny i degeneraci.
Tak oto, w wyniku pewnych komplikacji z istotami o paranormalnych zdolnościach, szybko wygenerowana zostaje brygada straceńców, która ma przywrócić ręce i nogi całej sytuacji. Pech, że każdy z nich ma swoją własną agendę, a jest nią prosty plan: olać wszystko i nawiać przy pierwszej nadarzającej się okazji. Jednak z wszczepioną miniaturową bombą w karku może być to dosyć kłopotliwe …
Brzmi jak samograj, prawda? Nic tylko zebrać odpowiednią ekipę, nakręcić, soczyście rozpromować i liczyć zielone. Poziom antycypacji był olbrzymi, mi również udzieliła się „suicide’owa gorączka”, tym bardziej, że kibicuję temu uniwersum od samego początku, ceniąc różnorodność na rynku. Wyszło… nie tak, jak byśmy tego chcieli. Po mocno obiecujących trailerach i mocarnej kampanii promocyjnej, w której prym wiedli Harley Queen, Joker i Deadshot, otrzymaliśmy średnio wypieczone danie. Film padł niestety ofiarą machinacji i niezbyt przemyślanych decyzji wytwórni. O zakulisowych problemach związanych z tą produkcją mógłbym napisać pewnie drugi taki tekst, więc zachęcam zainteresowanych do poszperania w Internecie, gdzie aż roi się od odpowiednich informacji i artykułów.
Jeśli chodzi o klimat filmu, jest to zderzenie dwóch światów: poważniejszej i mroczniejszej koncepcji wg pierwotnego zamysłu Ayera oraz łagodniejszej, bardziej humorystycznej wersji wytwórni. Całość cierpi poważnie na ubytki w dynamice prowadzenia całej akcji do przodu, co niestety jest wynikiem poszatkowania i przemontowania pierwotnego produktu wg Davida Ayera przez wytwórnię. A ta, w post-BvS panice, obawiała się złego przyjęcia swojego nowego flagowego przedsięwzięcia.
W trakcie oglądania „Suicide Squad” czuć zatem, że film został mocno pocięty. Jego tempo skacze niczym ciśnienie u chorującego człowieka. Pierwsza część filmu, którą przyjąłem znacznie lepiej, przypomina jeden wielki teledysk, w trakcie którego poznajemy tytułową ekipę, jej genezę itd. Mimo kalejdoskopowego wręcz potraktowania tematu ogląda się to całkiem nieźle, choć przyznam, że ucierpiała na tym ekspozycja kilku postaci.
Druga część filmu podbita jest mocno elementem „generic superhero movie”, gdzie bohaterowie muszą zniszczyć głównego złego i artefakt/źródło energii/inne podobne ustrojstwo (niepotrzebne skreślić). Dodatkowo zderzenie dość przyziemnej ekipy pozbawionej (poza wyjątkami) supermocy z istotą o niemal boskich zdolnościach jest dość karkołomne. Warto się w tym momencie zastanowić, czy na miejscu Waller nie warto by pogrzebać głębiej w tajnych teczkach i czeluściach cel, by włączyć do załogi kogoś o słuszniejszym profilu, komu istoty pokroju Supermana nie zmiotą głowy w mgnieniu oka.
Co do ścieżki dźwiękowej, to postawiono na kombinację „typowego” soundtracku przeplatanego utworami znanych kapel. Wśród kawałków mamy produkcje The Rolling Stones, AC/DC, Black Sabbath, czy wreszcie kultowe „Bohemian Rhapsody”, znane już z kampanii promocyjnej filmu. Nutki te mniej lub bardziej udanie wplatane są w film dla podkreślenia różnych scen, szczególnie w jego pierwszej połowie, gdzie towarzyszą wprowadzanym postaciom. Czasami pasują do obrazu jak ulał, czasem jednak ma się wrażenie, że zostały wciśnięte na siłę, byle tylko powtórzyć sukces podobnych zabiegów w „Strażnikach Galaktyki”. Dowodem na to jest obecność utworu „Spirit in the Sky”, który przecież towarzyszył już przygodom Starlorda, Groota i reszty kosmicznej ferajny. No cóż, jak kopiować to od najlepszych…
Owszem, można się przyczepić do wielu rzeczy w przypadku filmu „Legion samobójców”, ale plejada kolorowych postaci to z pewnością najmocniejszy element filmu. Czuć, że ekipa bardzo dobrze bawiła się na planie. To fajni aktorzy i w wielu przypadkach grają fajne postaci. Zacznijmy od głównego dania, czyli Margot Robbie w roli Harley Quinn, stanowiącej seksowną lokomotywę promocji całego filmu. Urocza i nie mniej utalentowana Margot miała nie lada zadanie, bowiem powierzono jej rolę laski samego Jokera, w dodatku jest to postać, która nie pojawiła się wcześniej na dużym ekranie. Aktorka wywiązała się z zadania wzorowo, bowiem jej postać to nie tylko chodzący seksapil i pozorny mokry sen cosplayerów, ale przede wszystkim zdrowo porąbana kobieta, której zawrócił w głowie Książe Zbrodni z Gotham. Jest równie zabawna, co niebezpieczna. Tak jak Robert Downey Jr. i Ryan Reynolds urodzili się, by grać Starka i Deadpoola, tak Margot to wcielenie Harley.
Wtóruje jej kolejna prominentna postać w grupie Samobójców, a jest nią Will Smith jako Deadshot, najlepszy cyngiel świata do wynajęcia, który podpadł Batmanowi. Will to klasa sama w sobie i choć wielokrotnie widzieliśmy go już w rolach cwaniaka-zawadiaki, który umie posługiwać się różnymi giwerami, tak tu typowe dla niego kozaczenie i brylowanie na ekranie pasuje do jego postaci jak ulał. Kolorytu nadaje tej postaci jego osobista tragedia w tle, co jest niejako wspólnym mianownikiem kilku z przedstawionych w filmie złoczyńców.
Cara Delevingne w podwójnej roli jako dr June Moone i jej nadnaturalne wcielenie w osobie Enchantress pokazuje, że wciąż jej bliżej do świata modelingu, niż aktorstwa. Aktorka z niej niestety słaba, dowodem czego są mało przekonujące aktorsko sceny z jej udziałem, choć trzeba przyznać, że sprawdziła się lepiej jako villain niż jako cywil. Wizualnie to jeden z najciekawszych projektów postaci, jakimi ostatnio uraczono ekran. Łączy w sobie świetnie seksapil modelki oraz szkaradność wiedźmy. Dodam, że piszę wyłącznie o pierwszym wcieleniu Enchantress, bowiem po jej metamorfozie mamy do czynienia z czymś, co bardziej pasowałoby do Bogów Egiptu.
Człowiek o wyjątkowo tandetnej ksywie, Captain Boomerang, grany przez Jaia Courtneya, to, niespodziewanie, jeden z jaśniejszych punktów tego filmu. Aktor ten, okryty niesławą przez wcześniejsze produkcje z jego udziałem, sprawdził się wyśmienicie jako nieokrzesany prostak, który potrafi władać różnego rodzaju bumerangami i pić ponadprogramowe ilości procentów. Captain ma w głębokim poważaniu jakiekolwiek kodeksy, co przysporzyło mu wielu wrogów, zaczynając od reprezentantów prawa i kolegach po fachu, a na Flashu kończąc. Kciuk w górę dla Courtneya, którym ostatnimi czasy gardziłem (przypominam o „Terminator: Genisys”), a który w pełni zrehabilitował się wyrazistą rolą w „Legionie”.
Viola Davis jako Amanda Waller jest również jednym z mocniejszych elementów tego filmu. Trzeba przyznać, że pomimo całej hecy z Enchantress, to tak naprawdę szefowa rządowej organizacji A.R.G.U.S. jest prawdziwym czarnych charakterem tej opowieści. Każde jej pojawienie się na ekranie to powiew niemałej władzy prosto w twarz. Licząca się tylko z własnym planem Waller, rozdaje karty nawet w trudnej sytuacji.
Wyjątkowo zaskoczył mnie El Diablo. Postać ta zaledwie zdołała mi gdzieś, kiedyś przemknąć na kartach komiksu i w zasadzie poza jego mocami nic więcej o nim nie widziałem. W filmie potrafi przykuć uwagę swoją tragiczną przeszłością i zmaganiem się z własnymi demonami oraz spontanicznymi aktami heroizmu. Z kolei grający rolę Ricka Flaga, Joel Kinnaman momentami może wydawać się kawałkiem drewna, jednak jako wojskowy trep sprawdza się bardzo dobrze, szczególnie w interakcjach z przełożoną oraz Deadshotem.
Mamy również postaci Killer Croca, Katany i Slipknota, jednak jedna z nich służy jako istna pokazówka bezwzględności działań Waller, druga zaś ma ledwo zarysowaną przeszłość i wiele o niej powiedzieć nie można. Z całej trójki jedynie Crocowi udało się wybić i liczę, że w przyszłości zobaczymy więcej tego mutanta-kanibala.
Osobny akapit należy się oczywiście Jokerowi, w którego tym razem wcielił się Jared Leto. Wybór aktora do tej, jakby nie było, ikonicznej roli wzbudził wiele kontrowersji już od samego początku, zaczynając na samej osobie aktora, a jego ‘dizajnie’ kończąc. Trzeba przyznać, że Leto miał naprawdę trudne zadanie. Joker to postać o historii rozciągającej się na wiele dekad, ikoniczny złoczyńca ze świata komiksu, główny przeciwnik samego Batmana.
Nie można nie wspomnieć o odgrywających go wcześniej aktorach (Jack Nicholson oraz Health Ledger), którzy swoimi brawurowymi kreacjami we wspaniały sposób unieśmiertelnili wiecznie uśmiechniętego Księcia Zbrodni na dużym ekranie. Ba, Leto musiał się zmierzyć nie tylko z nimi, ale również z legendą Marka Hamilla, który dla wielu, w tym i dla mnie, został definitywnym Jokerem po tym jak tchnął nowe życie w tą postać za sprawą swojego barwnego, nietuzinkowego głosu, zarówno w animacjach, jak i grach komputerowych.
Leto na szczęście nie przekalkował swoich kolegów po fachu, ale stworzył swoją nową, nie mniej ciekawą interpretację tego kolorowego złoczyńcy. W nowym wydaniu jest to bardziej gangster inspirowany kartelami, ze skłonnością do bling bling, wymyślnych ciuszków i blichtru. Pewnym novum są również tatuaże (wśród nich drozd (ang. Robin) przebity strzałą – oczywiste nawiązanie do „Batman: Śmierć w Rodzinie”) oraz wstawione srebrne zębiska, przypominające o starciach z Mrocznym Rycerzem, zarówno na płaszczyźnie psychologicznej, jak i przede wszystkim fizycznej. Joker Leto jest prawdziwym nieobliczalnym creepem, z którym lepiej nie zaczynać. Pokazano go niewiele, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę liczne wycięte sceny, jednak to, co zaprezentowano jest co najmniej intrygujące i rokuje dobrze na przyszłe produkcje z udziałem Jareda jako nemesis Batmana.
Wisienką na torcie były dla mnie oczywiście sceny z udziałem gościnnym Batmana i Flasha. Szczególnie ten pierwszy zaostrza apetyt na więcej. Momenty, kiedy na ekranie pojawia się Batman należą do naprawdę udanych, zatem warto kibicować Affleckowi i jego solowemu filmowi o Mrocznym Rycerzu.
Opis wielu tych postaci może sugerować, że mamy do czynienia z kolejną ekipą rodem z „Guardians of the Galaxy”, który przez wielu, w tym i mnie, przywoływany jest jako pokrewny film. Różnica jest jednak zasadnicza. O ile w przypadku „Strażników” mamy do czynienia z grupą, która ma co prawda różne grzeszki na sumienia, ale da się ją lubić z uwagi na wielkie serca i czyny jej załogantów, tak podstawą „Suicide Squad” są osobnicy źli do szpiku kości, psychopaci, mordercy i tym podobni wykolejeńcy… A przynajmniej tak sugerowano na początku, wg pierwotnych założeń filmu.
Po drastycznych zmianach jakich się doczekał, otrzymaliśmy mocno złagodzoną wersję wcześniejszego konceptu, gdzie mrocznych, skrzywionych mentalnie łotrów zza krat zastąpiono znacznie pozytywniejszymi bohaterami, którzy tylko w wyniku niekorzystnych dla nich wydarzeń trafili do więzienia, a w pewnych przypadkach pewnie muchy by nie skrzywdzili. Poprzez ugrzecznienie całości tak, by schlebić bardziej familijnym gustom przeciętnego widza, zostajemy zderzeni ze schematycznością spotykaną w wielu innych blockbusterowych produkcjach spod znaku „dobro kontra zło”.
Ostatecznie ci „źli” okazują się być na tyle dobrzy, że gotowi są poświęcić się szlachetnie, by uratować ludzkość i świat, podczas gdy ich komiksowe odpowiedniki to idealni kandydaci do głębokich, ciemnych cel, do których wystarczy, a nawet trzeba zapodziać gdzieś klucze. Tym ciekawiej i osobliwiej prezentuje się na tym tle postać samej Amandy Waller. Bezduszna reprezentantka rządowej agencji poprzez swój modus operandi, chłodną kalkulację i machinacje okazała się być większym złoczyńcą niż cała reszta, włącznie z Jokerem. Muszę przyznać, że swoją obecnością na ekranie oraz zdecydowanymi działaniami zdeklasowała również większość prawowitych złoczyńców konkurencji z Marvela, chociaż śledząc od lat ich ekranową miałkość (poza wyjątkami typu Loki czy Kingpin) nie było to zbyt trudne zadanie.
Nie ukrywam, że „Legion samobójców” okazał się dla mnie pewnym rozczarowaniem. Płynąc gładko na fali hajpu, wspaniałych trailerów i tematyki, spodziewałem się widowiska, któremu bez cienia wątpliwości będę mógł postawić pełną „dziesiątkę”. Takie filmy jak tegoroczny „Deadpool” (czarny koń komiksowego wyścigu), czy wcześniejsi „Guardians of the Galaxy” pokazały, że warto stawiać na nietuzinkowe postaci, tematy i rozwiązania, by dostarczyć nie tylko chwilowej rozrywki o przyzwoitej jakości, ale także coś, co zapamiętamy po wyjściu z kina jeszcze na długo. W wyniku sporych perturbacji na najwyższych szczeblach WB, spowodowanych paniką po słabym odbiorze i ocenach „Batman v Superman”, otrzymaliśmy produkt daleko odbiegający od marzeń i wcześniejszych zapowiedzi. Podobnie jak w przypadku starcia Syna Kryptonu i Rycerza Gotham, tak i tu film stracił sporo ze swojego blasku i sensu przez nieubłagane nożyce montażowni i chimeryczne decyzje panów w garniturach, przesiadujących w Sali obrad zarządu wytwórni, czemu zawdzięczamy liczne luki scenariuszowe i sinusoidę klimatu.
Filmowi towarzyszy również wyraźny element schematyczności, ponieważ w pewnym momencie wiadomo jak potoczą się dalej losy barwnej ekipy i jak to wszystko się skończy. Mimo to, bawiłem się na filmie bardzo dobrze, a z drugim seansem zyskał na odbiorze jeszcze bardziej.
W chwili gdy piszę te słowa, film pnie się w górę z kolejnymi milionami na koncie, deklasując pod kątem box office lwią część filmowych konkurencji (patrzę na Marvel Studios). „Suicide Squad” pokazał, że mimo złej prasy ze strony krytyków i zawieruchy okołoprodukcyjnej, film może zyskać spore grono sympatyków lub wręcz fanów, którzy tłumie wyrazili swoją aprobatę portfelami. Dało to zielone światło dla sequela oraz wlało w serca obserwatorów całej sytuacji (takich jak ja) nadzieję, że wszelkie grzechy i niedociągnięcia pierwszej części będą już tylko bladym wspomnieniem i kosztowną, było nie było, lekcją dla decydentów z Warner Bros. Oby zaowocowało to znacznie lepszym i przede wszystkim przemyślanym produktem końcowym niż pierwsza część „Legionu”.
OCENA: 7/10
Templar
Trailer / Zwiastun
źródło foto: http://www.imdb.com/title/tt1386697/
Zobacz także:
- Recenzja filmu Ghostbuster: Pogromcy duchów >>
- Recenzja „X-Men: Apocalypse” >>
- Recenzja „Captain America: Civil War” >>
- Wszystkie filmy SF 2016 roku >>