Film „Marsjanin” (The Martian) – Recenzja

 

  • Tytuł: The Martian
  • Polski tytuł: Marsjanin
  • Reżyseria: Ridley Scott
  • Scenariusz: Drew Goddard
  • Premiera: 11 września 2015 (świat); 2 października 2015 (Polska)
  • Trailer / zwiastun

 

Kino science-fiction ostatnich lat, prócz nielicznych wyjątków, przyzwyczaiło nas do złowrogich wizji przyszłości, w której rozwój technologii lub katastrofy naturalne, czy też inwazje kosmitów doprowadzają ludzkość na skraj przepaści. Mniej pesymistyczny wydźwięk mają produkcje w ramach szeroko rozumianej space opery, gdzie nieustraszeni bohaterowie ścierają się z tabunami obcych ras, przy efektywnych błyskach kosmicznych bitew ze wszechświatem w tle.

Ridley Scott postanowił wyłamać się z panującej mody. Jako doświadczony reżyser doskonale wiedział, że stworzenie dobrego, oryginalnego scenariusza, który sprostałby temu zadaniu, będzie nad wyraz karkołomne i – co ważniejsze – może być zbyt ryzykowne. Zdecydował się zatem zrealizować sprawdzony pomysł i sięgnął po bestsellerową powieść Andy’ego Weira, która w bezpośredni sposób, bez ogródek przedstawia nam prawdziwe oblicze eksploracji kosmosu. Decyzja, jak najbardziej słuszna. Gdzie najlepiej szukać inspiracji, jak nie w popularnej literaturze?

Recenzję wspomnianej książki możecie przeczytać tutaj.

 

Fabuła / Opis

Ekspedycja na Marsa (misja statku Ares III) kończy się tragicznie. W wyniku burzy o niespodziewanie silnej mocy, mieszkańcy bazy muszą ewakuować się z powierzchni planety. Z sześciu wysłanych osób, na powrotny kurs ku Ziemi wyrusza jednak tylko piątka. Brakujący astronauta, Mark Watney, zostaje uznany za martwego. Bohater jednak ma tyle szczęścia lub nieszczęścia, że pozostaje przy życiu. Na Marsie zdany jest tylko na własne umiejętności. Musi wykorzystać posiadane, wątłe zasoby, aby dotrwać do ewentualnej misji ratunkowej.

 

Film „Marsjanin” (2016) – Recenzja 

Historia zmagań Marka Watney’a (Matt Damon) z przeciwnościami losu i kosmicznymi nieszczęściami jest nader interesująca, ale jestem daleki od określenia jej mianem porywającej. Mark, prócz jednej chwili słabości, na samym początku filmu, nie poddaje się nawet na chwilę, a swoje zmagania z samotnością, jak i z kłodami rzucanymi mu pod nogi przez los, traktuje jako formę dobrej zabawy, niczym wyzwania na obozie survivalowym. O przyczynach takiej, a nie innej formy odbioru walki bohatera z Marsem, będę jeszcze obszerniej pisał w dalszej części tekstu.

W filmie zwraca uwagę dość rwane tempo narracji, wiele scen i wątków, poprzez wymuszone uproszczenia oraz pójście na skróty, stają się mało wiarygodne. Niemniej należy pamiętać, iż film „Marsjanin” jest blockbusterem. Jako kino rozrywkowe sprawdza się wyśmienicie i jeżeli tylko przymkniemy oczy na parę mało wiarygodnych rzeczy, będziemy się doskonale bawić na seansie.

Twórcy zadbali, aby odpowiednio rozłożyć akcenty znane z powieści. Wspomniane nielogiczności niespecjalnie rzucają się w oczy i nie zaburzają dobrej zabawy. Przytoczone naukowe i techniczne rozwiązania problemów z jakimi zmaga się bohater dają nam do myślenia, zmuszają do zastanowienia.

Zamiast spektakularnych kosmicznych ujęć, mamy tutaj do czynienia ze zdjęciami wnętrz bazy i promu kosmicznego. Zamiast spoglądać w gwiazdy, często zaglądamy do siedziby NASA i podobnych „przyziemnych” lokacji. W filmie Scotta na próżno również możemy szukać wielu elektryzujących scen akcji. Co zatem otrzymamy w zamian? Mianowicie dobrze napisane dialogi oraz namacalną chemię między bohaterami!
Produkcji Scotta bliżej jest zatem do kina inteligentnego o eksploracji kosmosu niż do typowych blockbusterów, przeładowanymi efektami specjalnymi i czystą akcją.

 

Mimo iż film „The Martian” ogląda się łatwo i przyjemnie, twórcy zadbali o momenty dramatyczne oraz poruszające, co dobitnie widać w samej końcówce, mimo jej przewidywalności. Scottowi, nawet jeżeli tylko momentami, to jednak udało się poruszyć u widza odpowiednie struny, by w mniejszym lub większym stopniu doświadczył on dramatu bohatera i zwyczajnie się wzruszył. To niezmiernie istotne, gdyż nie można przejść obojętnie obok „Marsjanina”.

Na filmie jednak pojawiają się rysy. Dbałość o szczegóły naukowo-techniczne w pierwszej części produkcji, zostaje niespodziewanie zagubiona w ostatnim akcie filmu. Poszczególne zwroty akcji stają się wówczas albo zbyt przewidywalne albo zbyt nielogiczne.

Jeżeli jednak w filmie przeszkadzają nam niedociągnięcia fabularne lub niepełne wykorzystanie potencjału powieści (o czym jeszcze będę pisał), umiejętnie nadrabia je rewelacyjna realizacja. Dariuszowi Wolskiemu, odpowiedzialnemu za zdjęcia, możemy podziękować i pogratulować kolejny już raz (biorąc pod uwagę chociażby „Prometeusza”) wykonania świetnej pracy.
Hipnotyzujące ujęcia krajobrazów czerwonej planety, to element, którego bardzo brakowało mi podczas czytania powieści Weira. W tym aspeckie film Scotta stanowi doskonałe uzupełnienie książki na jakiej podstawie powstał.

 

Scenografia to jedno, dobrze dobrana muzyka to drugie. Muszę przyznać, że nawet disco w „Marsjaninie” brzmi świetnie! Wbrew pozorom w filmie nie wykorzystano jednak tylko sztampowych hitów lat 80-tych. Szczególne słowa uznania należą się kompozytorowi. Harry Gregson-Williams stworzył bowiem subtelne, piękne i inspirujące kompozycje, które nie wychodzą przed szereg, płyną w tle i w bardzo wyważony sposób uzupełniają wizualne wrażenia.

Film „The Martian” nie tylko jest sprawnie napisany i dobrze zrealizowany od strony technicznej, ale także przyzwoicie zagrany. Hollywoodzki gwiazdozbiór z Mattem Damonem na czele nadaje kolorytu pozornie dość stereotypowym postaciom, ożywia je i czyni wiarygodnymi.
Matt Damon doskonale sprawdza się w roli nieokiełzanego walczaka, który pod warstwą przeciętności, skrywa nieugięty charakter.

Film „Marsjanin”, podobnie jak sama powieść, nie jest dziełem wybitnym, ale na pewno nieprzeciętnym. Mimo przedstawienia dramatu jednostki i jej desperackiej walki o przetrwanie, potrafi wyjątkowo mocno natchnąć widza optymizmem i wiarą we własne możliwości. Każdy z nas od czasu do czasu potrzebuje pokrzepiającego przekazu o sile własnej woli, która potrafi pokonać przeciwności losu. Wychodząc z premiery filmu bacznie obserwowałem twarze widzów i na żadnej nie dostrzegłem ani znużenia, ani skwaszenia, ani przygnębienia, a wręcz przeciwnie, w ich oczach iskrzyła zwyczajna radość, nadzieja lub po prostu zadowolenie z dobrze spędzonego czasu.

Scott stworzył dzieło subtelne, kameralne, oszczędne w efektach specjalnych, ale urzekające obcymi krajobrazami, co ważniejsze poruszające i w formie łatwo przyswajalnej nawet dla widza, który nie siedzi mocno w naukowej terminologii. Nie ulega wątpliwości, że film odniesie komercyjny sukces, a jednocześnie przypadnie do gustu miłośnikom klasycznego science-fiction o podboju kosmosu.
Jeżeli mielibyśmy porównywać dzieło Scotta do minionych produkcji, najbliżej byłoby mu do „Apollo 13”, ale z zaznaczeniem, iż jest łatwiejszy w odbiorze i wyraźnie mniej dramatyczny. „Apollo 13 na wesoło” to za mocno powiedziane, ale nie można zbagatelizować rozrywkowego charakteru „Marsjanina”.

 

  • A jak wypadł film „Marsjanin”, gdy potraktujemy go jako ekranizację powieści?

Opowieść książkowa i filmowa to zupełnie odrębne twory. Truizm, który wypada przypomnieć. Film mocno ograniczają ramy czasowe, od scenarzysty zależy jak je wykorzysta, czyli jakie elementy fabularne wybierze z książki i jak je złoży, aby nie zatracić przekazu książki.

Czy w przypadku „Marsjanina” to się udało? Myślę, że tak, ale nie odbyło się bez koniecznych strat.
Od blockbustera, mającego zadowolić gusta możliwie najszerszego grona publiczności, nie powinniśmy oczekiwać więcej niż zobaczyliśmy. Lepszej ekranizacji przy obecnej filmowej rzeczywistości chyba nie powinniśmy sobie nawet wyobrażać.

Komercyjnego sukcesu nie można było osiągnąć bez wygładzania zbyt ostrych krawędzi książkowej opowieści. I tutaj czytelnicy książki poczują najmocniejsze rozczarowanie. Nie mogło być zbyt kontrowersyjnie. I nie jest. Mocne wypowiedzi osamotnionego na Marsie astronauty w filmie ocenzurowano, skrócono, a wiele niestety pominięto.
NASA w filmie jest gloryfikowana, gdyż tak wypadało, mimo iż w powieści wielokrotnie obrywa się tej organizacji za biurokrację, schematyczność działania i skostniałość korporacyjnych struktur.

 

Czytając książkę o Marku Watney’u możemy powiedzieć, że to swój chłop, z którym zawsze i wszędzie, ze szczerą przyjemnością, poszlibyśmy na piwo. Jest nieokiełznany, szczery do bólu, zdystansowany do siebie i otoczenia oraz dysponuje niezwykłym poczuciem humoru. Na próżno możemy szukać u niego naukowego zadęcia i to mimo jego wielu ponad przeciętnych umiejętności oraz ogromnej posiadanej wiedzy nie tylko z zakresu botaniki.

W filmie ten obraz postaci nieco się zaciera i nie jest to wina aktora, który wciela się w tą rolę. Prawdziwe oblicze Marka poznajemy w zasadzie tylko w jednej scenie. Zbyt wiele zatem wycięto lub przygładzono, aby widz nie znając książki poczuł tą specyficzną więz z bohaterem, której doświadczył czytelnik.

 

Obcięcie w filmie wielu zagadnień i bardzo skrócone przedstawienie problemów z jakimi Watney musiał się zmagać, zmniejszyło dramaturgię produkcji. W filmie otrzymujemy proste odpowiedzi na daną sytuację. Coś się zdarzyło, zatem bohater podjął po prostu działanie, jakby odgórnie przypisane do danego problemu w podręczniku „Jak przeżyć na Marsie w pojedynkę, będąc Markiem Watney’em”.
W książce Weira mamy rozpisany każdy dylemat, ściśle powiązany z ograniczonymi zasobami, jakimi musiał dysponować Mark. Bohater zastanawia się jak wykorzystać to, czym dysponuje, a czytelnik uczestniczy w ciągłym ważeniu argumentów, co podkreśla dramatyzm sytuacji w jakiej znalazł się Mark.

W filmie ze względu na wspomniane wcześniej ograniczenia nie można było tak dokładnie przedstawić dylematów Marka. Z konieczności otrzymujemy gotowe odpowiedzi, co uprościło i emocjonalnie spłaszczyło całą historię oraz wyjałowiło postać bohatera. Można powiedzieć – szkoda.

 

Miłośnicy książki, będą mieli zatem pewne powody do narzekań. Historię Marka można było przedstawić lepiej, ale osobiście doceniam fakt, że nie zepsuto jej nadmiernie. Scott umiejętnie użył swojego doświadczenia, aby zrobić film poprawnie – nazwijmy to – politycznie i poglądowo, jednocześnie dość wiernie przedstawiając historię i przekaz powieści. W efekcie fala oburzenia czytelników powieści raczej mu nie grozi.

Scott natomiast zrobił coś, za co Andy Weir będzie mu dozgonnie wdzięczny. Film „Marsjanin” ze względu na podsuwanie nam wspomnianych gotowych rozwiązań stanowi najlepszą możliwą reklamą powieści Weira. Produkcja Scotta wzbudza ciekawość, podaje problemy i ich rozwiązania w bardzo skróconej formie.
Jeżeli nie czytaliście książki i jesteście ciekawi, jak Mark dochodził do danych rozwiązań, jakich argumentów używał i czym się kierował oraz jeżeli pragniecie poznać naukowe prawdopodobieństwo podanych w filmie zagadnień, a także jeżeli chcecie mocniej „wejść do głowy” bohatera i poznać jego prawdziwe oblicze – złapcie za książkę, a otworzą Wam się oczy i poszerzą horyzonty :).

Ocena: 7 / 10

 

  • Trailer / zwiastun

 

źródło foto
1. http://www.empireonline.com
2. http://traileraddict.com
3. http://screenrant.com
4. http://www.comingsoon.net

Dr.Gediman

Polecamy także:

Ciekawy artykuł? Doceń naszą pracę:
[Głosów: 9 Średnia: 4.1]
Komentarze (1)
Dodaj komentarz
  • Green

    Film jest po prostu nudny i o niczym. Kolejna przereklamowana produkcja pozbawiona duszy.