Film „Doktor Strange” – Recenzja

 

  • tytuł: Doktor Strange
  • premiera w Polsce: 26 października 2016
  • reżyseria: Scott Derrickson
  • scenariusz: Jon Spaihts, Scott Derrickson, C. Robert Cargill

Recenzja

Po tym jak Marvel Studios wylasowało nieznaną wcześniej szerokiej publiczności franszyzę „Guardians of the Galaxy” i odpowiednio wyeksponowało ważniejszych członków ekipy Avengers, włodarze stojący za sukcesem popularnych filmów z superbohaterami Stana Lee i spółki mogą spokojnie wrzucać na ekran w zasadzie wszystko. Tak oto sięgnięto głębiej do worka z postaciami Marvela, by wyciągnąć z niego Doktora Strange. O ile postaci takie jak Hulk czy Kapitan Ameryka są bardziej kojarzone przez przeciętnego zjadacza chleba, tak Strange wzbudzi raczej u niekomiksowych osób pewne wątpliwości, co do jej znajomości. Stephen Strange, bo tak brzmi jego pełne imię i nazwisko, to postać zrodzona w 1963 roku dzięki wyobraźni Stana Lee oraz Steve’a Ditko. Jest on światowej klasy neurochirurgiem, który w wyniku wypadku stracił władzę w rękach, co automatycznie przekreśliło jego dalszą karierę lekarską. Chcąc za wszelką cenę odzyskać sprawność, Strange natrafił na osobę Ancient One, dzięki któremu poznał arkana magii.

Film „Doktor Strange” stał się więc furtką do pokazania magicznej części tego kolorowego świata, w której jak dotąd dominowała technologia, począwszy od pierwszego filmu Marvel Cinematic Universe z Robertem Downey’em Jr. Wyjątek stanowił jednak „Thor”, gdzie ukazany świat sprytnie balansował na granicy nauki i magicznego pierwiastka. Pełnoprawne przygody Strange’a na wielkim ekranie były dobrą okazją do wniesienia czegoś nowego w nieco skostniały świat Iron Mana i spółki. Ponadto to świetny moment na wszelkiego rodzaju wizualne eksperymenty, wszak mamy do czynienia z magią, wywróceniem do góry nogami praw natury i fizyki, innymi wymiarami itp. Nie ma co się czarować (sic), wszak komiksowy pierwowzór był dla wielu grup (począwszy od studentów, poprzez profesorów, na oficjelach kończąc) znakomitym tłem dla wielu rekreacyjnych używek, których boom zanotowano właśnie w latach 60-tych ubiegłego wieku. Podróżom w inne krainy dzięki w.w. sprzyjały, ociekające wręcz kwaśną psychodelą, odjechane kadry ilustrowane przez mistrza Steve’a Ditko, który od samego początku w Marvelu przejawiał smykałkę do nietuzinkowości i eksperymentów.

Marvelowcy mają wyjątkowego nosa do decyzji castingowych. Praktycznie każdy wybór aktora to strzał w dziesiątkę w przypadku głównych bohaterów ich filmów, dowodem czego są chociażby angaże sztandarowych aktorów tej marki w osobach RDJ i Chrisa Evansa. Dziś nikt nie jest w stanie nawet wyobrazić sobie innych aktorów w rolach Irona Mana i Kapitana Ameryki.
Myślę, że podobnie będzie z Benedictem Cumberbatchem, który brawurowo wcielił się w Stephena Strange’a. Wizualnie to wypisz wymaluj postać żywcem wzięta prosto z kart komiksu. Jeśli chodzi o jego charakter, to bardzo dobrze oddał postać, która przechodzi przemianę od aroganckiego lekarza po superbohatera. Kojarzony dotychczas głównie z rolą Sherlocka Holmesa Cumberbatch ma szansę zaistnieć w zbiorowej świadomości widza również jako naczelny mag świata Marvela, podobnie jak jego koledzy po fachu z ekipy Avengers.

Rolę Ancient One, mentora, a raczej mentorki głównego bohatera powierzono Tildzie Swinton. Była to odważna i – sądząc po komentarzach w Internecie – dość kontrowersyjna decyzja obsadowa, szczególnie, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że w oryginale był to azjata w sędziwym wieku. Jeśli chodzi o mnie, odebrałem jej obecność na ekranie jak najbardziej pozytywnie, a nietuzinkowa, mocno androgyniczna uroda Tildy dodała jej postaci wyjątkowego charakteru i szczyptę nieziemskiego elementu.

Magiczną kadrę uzupełniają odpowiednio Benedict Wong jako Wong, pocieszny strażnik biblioteki pełnej zaklęć i starych manuskryptów, oraz Chiwetel Ejiofor jako Karl Mordo (jego postać jest dla fanów komiksów spoilerem co do jego dalszych losów), który również sprawdził się dobrze w swojej roli surowego maga z zasadami. Jeśli chodzi o niemagów, zastrzeżenia mam jedynie do Rachel McAdams, grającą Christine Palmer, obiekt westchnień tytułowego doktora. Aktorsko nie mam nic do zarzucenia, jednak jej postać pełni bardziej rolę wypełniacza, choć skontrastować to można jej wpływem na postać doktora, jak i faktem, że dosłownie uratowała mu życie. Mam nadzieję, że będzie jej dane błysnąć bardziej w sequelu.

Oczywiście skoro film o superbohaterze, to nie mogło zabraknąć tego złego. Tak oto nasz protagonista staje w szranki z niejakim Kaeciliusem, adeptem magicznych sztuk, który z czasem zapragnął posmakować zakazanego owocu i przeszedł na ciemną stronę mocy. Gra go znany i lubiany Mads Mikkelsen. Niestety, po raz kolejny Marvel Studios zmarnowało potencjał drzemiący w przeciwniku głównego bohatera. Ukrycie aktora pod mocnym makijażem, mającym niewątpliwie podkreślić jego magiczny status, nie wystarczy by przykuć uwagę widzą. Ponadto, nie wykorzystano zakontraktowanego wspaniałego aktora, jakim jest bez wątpienia Mads. W zasadzie w roli Kaeciliusa można by obsadzić jakiegoś innego aktora i nie odczulibyśmy różnicy.

W tle przewija się również główny prowodyr całego tego magicznego chaosu z balansem sił dobra i zła, sam Dormammu – istota z innego wymiaru o potężnej mocy, zdolna zagrozić niejednemu światu, w tym naszej błękitnej planecie. Jest to dla mnie kolejny spory zawód jeśli chodzi o ten film. Groźnego przeciwnika rodem z horroru, pozawymiarowy byt o ciekawym wyglądzie sprowadzono do jednowymiarowego (sic) komputerowego potworka, który znika z ekranu równie szybko jak się pojawił. Jego ugrzeczniony wygląd, podyktowany zapewnie chęcią zaskarbienia sobie młodszej publiczności, również pozostawia wiele do życzenia i ostatecznie daje nam coś na miarę złowrogiej „chmury” z filmu „Green Lantern”. Ciekawostką jest to, że motion capture złego zawdzięczamy Benedictowi Cumberbatchowi, który jak widać od czasów „Hobbita” mocno zaprzyjaźnił się z tą technologią.

W tle w ramach obowiązkowego cameo przewija się dziadzio Stan Lee, czytający słynną książkę Aldousa Huxleya pt. „Drzwi Percepcji”. Tytuł książki nie mógł być wymowniejszy, a ona sama stanowi fantastyczne nawiązanie do psychodelicznych podwalin świata Strange’a, jednak trochę na wyrost.

I tu przejdę do samego filmu. Wykorzystując złą passę filmowego świata DC u krytyków, Marvel miał szansę rozłożyć konkurencję na łopatki, dostarczając na ekrany kin coś naprawdę nietypowego i godnego zapamiętania. Tymczasem dostaliśmy dobrze skrojoną, bardzo bezpieczną i mocno szablonową produkcję spod znaku ferajny by Stan Lee. Porównując go z komiksowym pierwowzorem, gdzie rysownicy (zwłaszcza wspomniany przeze mnie wcześniej Ditko) puszczali wodze fantazji, film jest wręcz sterylny. Liczyłem, że twórcy filmu postąpią podobnie i spróbują poigrać z naszym receptorami wzroku, dostarczając naszym oczom LSD w ruchomych obrazach.

Fakt, film „Doktor Strange” wizualnie stoi wysoko nad najbardziej wykręconymi scenami rodem z „Incepcji”, jednak czuć na każdym kroku, że można było docisnąć ten pedał gazu jeszcze bardziej, pędząc w mieniącym się wszelkimi barwami cadillacu prosto z urwiska. Tak czy owak, strona wizualna filmu robi naprawdę spore wrażenie. Sceny, w których bohaterowie używają magii, efektem czego jest nierzadko zakrzywianie czasu i przestrzeni, składanie budynków i całych miast we fraktaliczne piruety, to istny balet i seans z psychodelikami w jednym, choć muszę zaznaczyć znowu, że w bardzo umiarkowanych proporcjach. Tak czy inaczej, adepci magii rodem z Hogwartu to dziecinna igraszka w porównaniu z mocami drzemiącymi pod strzechą przybytku Ancient One i spółki.

Na uznanie zasługuje także strona muzyczna filmu. Za porządną ścieżkę dźwiękową, która fachowo ilustruje dziejące się na ekranie wydarzenia, odpowiada Michael Giacchino. Ubarwiał on swoimi produkcjami również takie filmy jak nowe odsłony „Star Trek” czy „Planet Małp”. Warto w tym miejscu dodać, że spodobał się na tyle, że jego muzyka znajdzie się w nadciągających „Star Wars:  Rogue One” oraz „Spider-Man: Homecoming”.

W głównej mierze dobrze poprowadzeni aktorzy (poza paroma wyjątkami), z naciskiem na głównego bohatera, oraz dość niecodzienny klimat to zalety, dla których tego filmu trzeba przynajmniej spróbować. Jest to zaledwie kalka tego, co zastaliśmy już przy okazji pierwszego filmu o Iron Manie, jednak ogląda się to nadzwyczaj dobrze, chociaż ciągle miałem nieodparte wrażenie, że gdzieś już to wszystko widziałem. W ramach konwencji „superhero origin story” film spisuje się bez zarzutu. Warto dodać również, że można go bezpiecznie obejrzeć bez znajomości wcześniejszych produkcji spod znaku Marvel Cinematic Universe, gdyż poza kilkoma nawiązaniami do większego świata, w jakim umieszczono przygody Strange’a, całość może spokojnie stanowić osobną produkcję. Mimo to, bycie częścią tego właśnie większego świata jest wpisane w DNA filmu, co podkreśla dobitnie jedna ze scen po napisach. Zasłużył on na dobrą notę, jednak daleko mu do filmu naszych marzeń. Być może zapowiedziany już sequel odważniej i mocniej rozbuja tę magiczną łajbę Marvela i zamiast ledwo wietrzyka otrzymamy prawdziwy wiatr dmący w żagle zmian.

Ocena: 7/10

Templar

Zwiastun / Trailer

źródło foto: www.imdb.com/title/tt1211837/

Zobacz także:

Ciekawy artykuł? Doceń naszą pracę:
[Głosów: 7 Średnia: 4.7]
Komentarze (2)
Dodaj komentarz
  • Green

    Film jest wprost tragiczny. Gdyby nie Benedict Cumberbatch nie dałoby się tego obejrzeć. Fabuła sztampowa i przewidywalna w stopniu graniczącym z martwicą mózgu. I piszę to jako osoba, która jest doskonale świadoma, że jeśli mowa o filmach Marvela, to z tym w większości wypadków jest, delikatnie mówiąc, marnie. W tym wypadku jest kilka poziomów gorzej. O jakiejkolwiek logice czy głębi można z miejsca zapomnieć. Film jest pełen spirytualistycznego mambo-jambo, które ruszać może chyba tylko jakiś 14-latków siedzących nosem w czytadłach Coehlo. Moment kulminacyjny (mający naznaczyć ostateczną przemianę bohatera) to wręcz Himalaje kiczu. Zresztą wszystkie przeładowane CGI sekwencje akcji (efekty robią wrażenie, ale tylko rozmachem, bo wykastrowane są z jakiejkolwiek inspiracji czy artyzmu, całkowicie pozbawione wyobraźni, nędzna podróbka Incepcji i podobnych filmów) nie mają i nie mogą mieć żadnej dramaturgii, ponieważ moce i ograniczenia bohatera nie mają żadnej logicznej podbudowy. W konsekwencji wykorzystywane są tak, jak to scenarzystom w danym momencie pasuje, bez nawet cienia integralności fabularnej. Tej brak jest również na każdym innym poziomie. Jeśli np. lubicie filmy w których protagonista w cudowny sposób nabywa w krótkim czasie takiej perfekcji w danej dziedzinie, że bez trudu radzi sobie z dowolnym przeciwniekiem, podczas gdy całe zastępy adeptów danej sztuki stanowią tylko mięso armatnie, to jest to film dla was. Poza głównym bohaterem brak też choćby jednej ciekawej postaci, a villain dnia to po prostu jakaś kpina. Nie tylko kompletnie jednowymiarowy i z niedorzeczną motywacją, ale na dodatek tak przerażający jak postać myszki Miki.

    • Witek

      Prawda.