- Tytuł oryginalny: Black Widow
- Tytuł polski: Czarna Wdowa
- Premiera:
30 czerwca 2021 (Madryt)
7 lipca 2021 (kina świat)
9 lipca 2021 (kina Polska) - Reżyseria: Cate Shortland
- Zwiastun ⇓
Nie ukrywam, że byłem bardzo stęskniony nie tylko za powrotem do kina, ale również za jednym z najpotężniejszych seriali świata, jakim jest Marvel Cinematic Universe. Ten gigantyczny w swoich rozmiarach tasiemiec, oparty na kartach komiksu, triumfował jakiś czas temu za sprawą „Avengers: Endgame”. Proza życia, czyli globalna sytuacja z pandemią, pozamykała na długi czas wrota kin, przez co w oczywisty sposób zastopowała na dłuższy czas kolejne odsłony tego kolorowego świata superherosów.
Brzemię spóźnienia ciążyło na filmie „Black Widow” od momentu jego ogłoszenia, do chwili, kiedy wreszcie wylądował w kinach oraz na platformie Disney+. Stało się tak przez wiele czynników. Jednym z nich była historia długiej batalii Kevina Feige, głównego architekta MCU, z Ikem Perlmutterem, kutym na cztery łapy biznesmenem i włodarzem w Marvelu, któremu nie w smak były kobiece postacie superbohaterów i związana z tym (w jego mniemaniu) nierentowność takich projektów. Innym istotnym czynnikiem była naturalnie światowa pandemia, która zamroziła większość aspektów naszego życia, w tym kina.
W międzyczasie moje zainteresowanie filmem „Czarna Wdowa” spadało. Co ciekawe, nie było ono jakoś specjalnie duże jeszcze w normalnych, przed-pandemicznych warunkach, od momentu ogłoszenia tego tytułu. Być może dlatego, że postać Czarnej Wdowy (nie ujmując nic grającej jej aktorce Scarlett Johannson) nigdy nie była mi jakoś specjalnie bliska, a w krajobrazie zarówno komiksowym, jak i filmowym zawsze grała drugie skrzypce. Tak, Black Widow zawsze była gdzieś w tle swoich popularniejszych kolegów po fachu, więc film o jej solowych przygodach jawił się jako swoista próba nadania jej jakiejś głębi i autonomii w świecie zdominowanym przez Iron Mana i spółkę. Jak to finalnie wyszło?
Film Black Widom / Czarna Wdowa (2021) – recenzja / opinia
Między innymi z powodów wymienionych we wcześniejszych akapitach blisko dwuletnia kampania promocyjna filmu praktycznie zupełnie spływała po mnie. Tymczasem film „Black Widow” już od pierwszych sekund trwania pozwolił mi na nowo zatopić się w świecie Marvela. Montaż ujęć rodem z ZSRR w zestawieniu z odświeżającym coverem „Smells Like Teen Spirit” dał w rezultacie bodajże najlepsze intro w historii Marvel Cinematic Universe.
Film „Czarna Wdowa” zrealizowano pod sprawną batutą australijskiej reżyserki Cate Shortland, która dotychczas brylowała głównie w kinie niezależnym i krótkometrażówkach. Z poprowadzenia wielkiego blockbustera o sporym budżecie wywiązała się nader dobrze.
Film „Black Widow” ukazuje powracające demony z przeszłości bohaterki, niecne działania supermocarstwa oraz relacje głównej bohaterki ze swoją patchworkową „rodziną”, z naciskiem na przyszywaną siostrę Yelenę. Jeśli chodzi o „Black Widow” w szerszym kontekście całego MCU i jego wieloletniej historii z ogromnym bagażem wydarzeń i postaci, to warto wiedzieć, że film jest umiejscowiony po wydarzeniach z „Captain America: Civil War”, stąd też nasza bohaterka jest ścigana przez Sekretarza Stanu Rossa egzekwującego, z właściwym sobie uporem, postanowienia Superhuman Registration Act.
O ile wieloletni fani MCU znajdą w nowym filmie zapewne mnóstwo rzeczy, do których mogliby się przyczepić, tak dla osób, które na co dzień nie są za bardzo zaznajomione z historią tego uniwersum, solowy film o Wdowie stanowi dobrą propozycję porządnego akcyjniaka. Nie wymaga on specjalnej znajomości historii tej postaci i jej powiązań z resztą Avengers. Aby uniknąć jednak pewnym problemów w rozumieniu wątków i nawiązań, warto wybrać się do kina z kimś bardziej zaprawionym w marvelowym boju, kto szepnie na uszko kim jest ten facet grany przez Williama Hurta, czemu ściga Wdowę i o co chodzi z tym super-serum czy inną Sokovią.
Pomijając wolniejsze momenty, gdzie dano postaciom (i zarazem nam) odetchnąć, film obfituje w liczne i fachowo zrealizowane sceny akcji, jak żywo przypominające fachowe akcyjniaki w stylu „Mission: Impossible” czy „Tożsamość Bourne’a”. Na tym podobieństwa do chociażby klasyki z Tomem Cruisem na czele się nie kończą, bowiem ścieżkę dźwiękową do przygód Czarnej Wdowy i spółki stworzył Lorne Balfe, szkocki muzyk, który zilustrował swoją muzyką m.in. film „Mission: Impossible – Fallout” (a na horyzoncie czeka nas jego muzyka do kolejnych dwóch części tej serii). Muzyka w filmie bardzo mi się podobała, jest dynamiczna i pełna momentów z pompatycznymi „rosyjskimi” naleciałościami, które podkreślają odpowiednio genezę Wdowy oraz ludzi i systemu, z którymi przyszło się jej zmierzyć. Na równi z szybszymi akcentami, mamy też wolniejsze utwory, które pozwalają na uwypuklenie spokojniejszych scen budowania relacji między postaciami.
Nie da się też ukryć, że fabularnie film ten to w zasadzie kalka „Captain America: The Winter Soldier” sprzed lat. Retrospekcje z mroczną przeszłością? Są. Rządowe machlojki. Są. Uciekająca przed władzami Czarna Wdowa kontra reszta świata? Jest. Zamaskowany i bezduszny asasyn-terminator? Jest. Zły dyrektor? Jest. Spadające z nieba metalowe latające ustrojstwo za miliony (widoczne już na etapie trailerów) w mocno przegiętej i pełnej CGI końcówce? Jest. Przykłady można by mnożyć…
Nie widzę szczególnego sensu w rozpisywaniu się na temat ScarJo jako Black Widow, ponieważ na przestrzeni tych wszystkich lat na dużym ekranie zdążyliśmy się już przyzwyczaić do granej przez nią postaci. Co prawda dostała re-design swojego stroju, ale to wciąż stara dobra Czarna Wdowa, której kibicujemy, a do której przezwyczailiśmy się przy okazji jej wcześniejszych występów w produkcjach tego uniwersum.
źródło: scena z filmu „Czarna Wdowa” (2021)
„Black Widow” to solowy film postaci granej przez Scarlett, ale nie do końca. Tytułowa bohaterka dzieli także słuszną porcję ekranu z równie istotną dla całej historii postacią Yeleny Belovej. Sarkastyczna, wręcz bezczelnie szczera do bólu i dodająca niektórym scenom nienachalnego humoru Yelena w interpretacji Florence Pugh z łatwością kradnie sceny Skarletce i jest najjaśniejszym punktem całego filmu. Wielka szkoda, że nie będzie już nam danej więcej zobaczyć przygód duetu Natasha-Yelena, bowiem obie bohaterki uzupełniają się znakomicie i mają świetną chemię na ekranie. Pugh i jej Yelena, namaszczona na bycie nową Black Widow, to chyba najbardziej obiecująca nowinka w tym filmie, która może wysoce zaprocentować w przyszłości tego uniwersum, które, trzeba dodać, rozciągnęło się teraz również na seriale. Postać Yeleny ma się zresztą pojawić również w nadchodzącym serialu „Hawkeye”.
Poza przyszywaną siostrą Black Widow, mamy także dalszych członków tego osobliwego substytutu rodziny. Na prowadzenie wysuwa się tu „tata” Red Guardian, grany przez znanego z serialu „Stranger Things” aktora Davida Harboura. Red Guardian to wynik projektu będącego odpowiedzią Rosjan na Kapitana Amerykę.
Harbour ma swoje lepsze momenty w prologu oraz scenach ucieczki z więzienia (kapitalne sceny swoją drogą), gdzie scenariusz zdecydowanie mu sprzyjał, jednak później Red Guardian zaczyna być synonimem żenady. Jego postać mogła być znacznie głębsza, wszak mierzący się ze swoją przebrzmiałą legendą superherosa i zarazem będący narzędziem zimnowojennej propagandy, zniszczony psychicznie człowiek, to w tym wypadku samograj. Niestety postawiono na przedstawienie go jako rubasznego i mocno stereotypego Rosjanina, nierzadko obleśnego w zachowaniu i wypowiedziach, w wyniku czego dostajemy kogoś na obraz tego standardowego podpitego wujka z wesela, który chlapnął sobie o jednego kielicha za dużo i teraz przynosi więcej wstydu niż było to przewidziane.
„Rodzinkę” uzupełnia Rachel Weisz jako Melina Vostokoff (kolejna Black Widow). W zasadzie nie mam wiele do powiedzenia o jej postaci, poza tym, że służy w dużej mierze jako fabularna ekspozycja w związku z knowaniami supermocarstwa. Odnoszę wrażenie, że znane nazwisko aktorki miało być głównie kolejnym magnesem do przyciągania ludzi do kin podczas kampanii promocyjnej.
Jak przystało na adaptację komiksową o superbohaterach, oczywiście nie mogło zabraknąć też tych złych. W filmie „Czarna Wdowa” jest ich dwóch: popularny na łamach komiksów Taskmaster (a prywatnie również ziomek samego Deadpoola) oraz generał Dreykov, złowieszczy władca marionetek stojący za projektem Czerwonej Sali i Czarnych Wdów.
Wciąż nie mogę pogodzić się z tym, jak źle scenarzyści obeszli się z postacią Taskmastera, która w komiksowym oryginalne jest przecież genialnym złoczyńcą ze świetnym wachlarzem umiejętności i broni. Przyznaję, zabójca robi niemałe wrażenie w początkach filmu, kiedy, niczym Winter Soldier w drugim filmie o Kapitanie Ameryce, zdaje się być siłą nie do powstrzymania i każde jego pojawienie się zwiastuje kłopoty. W dodatku, podobnie jak jego komiksowy odpowiednik, skwapliwie korzysta ze swoich zdolności do kopiowania stylów walki przeciwników, adaptując się momentalnie do sytuacji i zależnie od potrzeb, stosując w walce sztuczki znanych postaci, a więc tarczę (Kapitan Ameryka), łuk (Hawkeye) czy wysuwane szpony (Czarna Pantera), na równi z podpatrzonymi oryginalnymi użytkownikami tychże. Niestety później wraz z rozwojem akcji (i plot twistem, którego domyśliłem się już na początku) to wrażenie momentalnie ulatuje. Swoją drogą, Internet obiegła wiadomość, że pewni fani zaczęli wysyłać twórcom filmu pogróżki w związku z zepsuciem postaci Taskmastera. Aż chce się powiedzieć: „Żyjemy w społeczeństwie”…
Rozczarowuje też kolejny z łotrów filmu: Dreykov, grany przez dawno nie widzianego przeze mnie aktora, Ray’a Winstone’a, którego możecie pamiętać z roli Szkarłatnego Willa ze starego serialu „Robin Hood”. Aktor przekonująco zagrał śmierdzącego na kilometr Harveyem Weinsteinem i owładniętego manią władzy obrzydliwca, wykorzystującego młode dziewczyny do złowieszczych celów. Jednak po wyjściu z kina nie będę specjalnie pamiętał o tej postaci i tym samym podzieli ona los wielu innych jednorazowych złoczyńców MCU.
źródło: scena z filmu „Black Widow” (2021)
„Black Widow” jest porządnym, ale zdecydowanie bardzo nierównym filmem. We wciągającym początku mieliśmy do czynienia z utrzymanym w poważnym tonie filmem na kształt szpiegowskiego kina akcji, mogącego spokojnie mierzyć się z popularnymi filmami z Tomem Cruisem. W dalszej części trwania zostaje ten klimat zaprzepaszczony poprzez wrzucenie biegu z napisem „film Marvela dla całej rodziny”. Zainicjowana fabuła zaczyna się rozjeżdżać. Poważne i dość mroczne, jak na Marvela, sceny oraz akcenty (uprowadzenia dzieciaków, tortury na tychże, motyw sterylizacji Wdów) zostają wyparte, a na tapecie pojawiają się marvelowe dowcipasy, momentami bardzo niskich lotów, jak np. sceny z Red Guardianem pełne czegoś, co teraz młodzieżowo nazywa się cringem.
Kontrastuje to boleśnie ze startem filmu i pokazuje, że scenarzyści mogli nam dostarczyć coś obiecującego, a ostatecznie wątki wątpliwej moralności czy traumatycznej przeszłości zostają zaledwie liźnięte i skończyliśmy z taśmowo skrojonym produktem wedle formuły Marvela.
Gdyby całość utrzymano w takim samym klimacie co pierwszy akt, produkcja uplasowałaby się zapewne w mojej prywatnej czołówce filmów Marvela. Tak się niestety nie stało, a szkoda, bo film z pierwszą superbohaterką MCU miał zadatki na coś wyjątkowego. Ostatecznie skończyliśmy z przyzwoitym filmem, jednak nie na tyle angażującym, by sięgać po niego wielokrotnie. Produkcja ta co prawda uzupełnia historię Czarnej Wdowy, stanowiąc też pewną klamrę jej przygód, jednak nie można się oprzeć wrażeniu, że nie wnosi ona za wiele poza wprowadzeniem na planszę istotnej postaci, jaką niewątpliwie jest charakterna Yelena, odgrywana przez Pugh.
Film „Czarna Wdowa” mimo swojej generyczności ma wiele do zaoferowania pod kątem funu i akcji, a także ponownego obcowania z kinowym światem MCU po dłuższej przerwie. Mimo pierwotnych niskich oczekiwań start Czwartej Fazy MCU sprawił mi dużą frajdę, a w starciu filmów o superbohaterkach MCU – „Black Widow” wygrywa jak dla mnie spokojnie z „Captain Marvel”. Poza podbudową historii Black Widow, dostarcza nam na scenę świetną Florence, a także tzw. bigger picture, w którym mamy innych super-żołnierzy na wzór Kapitana Ameryki, tym razem zza żelaznej kurtyny (myślę, że warto by było rozwinąć te wątki w innych produkcjach; być może w serialach związanych z MCU). To zgrabne upamiętnienie postaci Black Widow, która w filmowym uniwersum Marvela była praktycznie od samego początku, a która poświęciła życie w wyniku wydarzeń z „Avengers: Endgame”.
Na zakończenie ciekawostka: być może zastanawialiście się w trakcie trwania prologu filmu, dlaczego jest Wam znajoma aktorka imieniem Ever, wcielają się w młodą Natashe. Zapewne przypominała Wam swoją mamę, bowiem jej rodzicami są aktorka Milla Jovovich i reżyser Paul W.S. Anderson. Wcześniej Ever Anderson zagrała podwójną rolę (młoda Alicia i Czerwoną Królowa) w ostatniej części serii „Resident Evil”.
Zwiastun / Trailer