Film „Avengers: Endgame” / „Koniec Gry” – recenzja

Pamiętam moment, kiedy w 2008 roku siedziałem w kinie oglądając pierwszego „Iron Mana”. 11 lat później dostałem film „Avengers: Endgame” – finał tej kilkunastoletniej epopei, gdzie podano mi skoncentrowaną dawkę wszystkich historii zawartych, w bagatela, 21 wcześniejszych filmach. To zdecydowanie jeden z tych momentów, których nigdy nie zapomnę. Świat MCU już nigdy nie będzie taki sam…

Podróż przez 11 lat, 22 filmy (łącznie z tym) oraz 3 Fazy Marvel Cinematic Universe doczekała się prawdziwie epickiego finału. To zarazem niesamowita sentymentalna podróż, w trakcie której przypomnimy sobie ważne momenty z wcześniejszych produkcji. Otrzymaliśmy nie tylko swoisty zjazd absolwentów, z uwagi na obecność wszystkich najważniejszych bohaterów, jak również licznych drugo i trzecioplanowych postaci, ale przede wszystkim piękny finał pewnej historii. Historii nie tylko związanej z niecnymi czynami Thanosa czy przygodami Avengers, a historii całego Marvel Cinematic Universe. Podkreślę w tym miejscu, że otrzymaliśmy tu nie tylko ekranizację komiksu, ale istny komiks na ekranie. Rzeczywiście, da się odczuć, że jest to najbardziej komiksowa produkcja sygnowana marką MCU ze wszystkich dotychczasowych filmów, gdyż większość scen aż skrzy pomysłami prosto z kart historii obrazkowych Marvela.

 

  • Tytuł polski: Avengers: Koniec gry
  • Premiera: 22 kwietnia 2019 (świat), 25 kwietnia 2019 (Polska)
  • Reżyseria: Anthony i Joe Russo
  • Zwiastun ↓

 

AVENGERS: KONIEC GRY – FABUŁA / OPIS

Brutalne wydarzenia z „Avengers: Wojna bez granic” pozostawiły wszechświat w ruinie. Avengers, z pomocą ocalałych sojuszników, zbierają się ponownie, aby spróbować cofnąć niszczycielskie działania Thanosa i przywrócić porządek we wszechświecie.

 

AVENGERS: ENDGAME – RECENZJA / OPINIA

 

Uwaga! Niniejsza recenzja jest najeżona wszelkiej maści spoilerami, więc jeśli jeszcze nie widzieliście filmu, wróćcie tu po jego obejrzeniu lub czytajcie dalej na własne ryzyko.

 

Już od początku trwania filmu da się zauważyć, że w „Avengers: Endgame” dominuje zupełnie inny klimat, niż we wcześniejszej „Wojnie bez granic”. Mocno kameralny, osobisty, momentami wręcz depresyjny wydźwięk obrazu  bardzo kontrastuje z wyobrażeniem o superbohaterskim blockbusterze pełnym akcji i dynamiki. Początek jest posępny i poważny, czuć na każdym kroku konsekwencje pstryknięcia, jakim skończyła się konfrontacja z Szalonym Tytanem z pierwszego filmu.  Wraz z powrotem Ant-Mana do naszego świata prosto z Quantum Realm film wrzuca bardziej luźny bieg, jednak nie na tyle, by robić z niego komedię pokroju „Guardians of the Galaxy”, czy „Thor: Ragnarok”.

Właśnie te bardziej kameralne sceny są dla mnie największym kąskiem w trakcie obcowania z ekipantami drużyny Avengers. Nie pogardziłbym dodatkowym materiałem filmowym utrzymanym w tym właśnie klimacie, gdzie zamiast spektakularnych scen, wielkich wybuchów, walk, kosmicznych promieni i potężnych artefaktów mamy dialogi i interakcje między bohaterami w zwykłych, codziennych sytuacjach, które przybliżają nam bardziej ich ludzki aspekt.  Dramaty superbohaterów w świecie po „pstryknięciu” wypadły bardzo naturalnie. Przykładami niech będą tu Kapitan Ameryka, Ant-Man, Stark i Czarna Wdowa. Cieszy mnie większy „czas antenowy”, jaki dostał Hawkeye, który po nieobecności w „Infinity War”, tutaj odgrywa ważną rolę. Jeremy Renner pokazał, że jest dobry w tym co robi jako aktor, a 5 lat, które upłynęło w jego życiu od momentu wydarzenia z Thanosem i rękawicą, warte jest osobnej historii.

Każdy z naszych bohaterów przepracował zaistniałą w „Infinity War” sytuację na swój sposób, co popchnęło postaci w różne, niezbadane dotąd kierunki. Oczywiście część z nich stara się stoczyć kolejną walkę i naprawić zastały stan rzeczy. Post-snapowo skupiono się głównie na oryginalnej szóstce Avengers, co moim zdaniem jest ciekawym zabiegiem, tworzącym pewną zamkniętą pętlę z początkami grupy. Część z nich (Steve i Natasha) wciąż owładnięta jest myślami o „wydarzeniu” i choć starają się żyć na pozór normalnie, tak podskórnie wciąż tętni w nich motywacja do działania. Pada nawet wymowna kwestia „Some people move on, but not us.”, która idealnie oddaje ten stan zawieszenia między tym co było, a tym co jest.

Dalej mamy Starka i Bannera, którzy mimo wszystko odnaleźli jakieś pozytywy w tej sytuacji. Stark porzucił dotychczasowy tryb życia, ustatkował się i został ojcem, poświęcając się bez reszty Pepper i swojej córce. Banner z kolei, po wielu latach koegzystowania ze swoim zielonym alter ego, wszedł w pełną symbiozę z Hulkiem, zostając istotą z jego genialnym umysłem i ciałem olbrzyma. Jest to również jeden z wielu motywów zaczerpniętych żywcem z komiksów, gdzie mogliśmy czytać o jednym z wcieleń zielonego superbohatera nazywanym „Profesor Hulk”.

Wreszcie mamy ostatnią dwójkę, czyli Hawkeye’a i Thora. Obaj pogrążyli się w depresji i stali się zupełnymi przeciwieństwami swoich dotychczasowych wersji. Hawkeye przepracowuje swoją traumę związaną z utratą bliskich (żona i dzieci) w wyjątkowo brutalny sposób, a konkretniej kasując złych ludzi (członkowie mafii, karteli) na całym świecie jako zamaskowany Ronin. Rzecz jasna wszystkie te czyny jeszcze bardziej ciągną go w otchłań.
Thor z kolei jest w kompletnej rozsypce, uważając wszystko czego dokonał za porażkę. Wcześniejsza zemsta na Thanosie nie przyniosła żadnego ukojenia, którego obecnie szuka w butelce, zaś imię Szalonego Tytana przyprawia go o lęki.

Jednym z najbardziej kontrowersyjnych zagrań twórców filmu „Avengers: Koniec gry” było poprowadzenie właśnie postaci Thora, który z krzepkiego półboga przerodził się w otyłego pijaczynę. Uważam to za odważny, ale zarazem umotywowany ruch. Podczas gdy w „Infinity War” otrzymaliśmy twardziela, który dzielnie znosił przeciwności losu, zdziesiątkował wrogie siły w Wakandzie i stanął twarzą w twarz z Thanosem, niemal go uśmiercając, tu obserwujemy syna Odyna, który doznał kolejnej, tym razem sromotnej porażki i rozbił się o ścianę ponurej rzeczywistości po „pstryknięciu”. Nowa interpretacja postaci Odinsona przypadła mi w pełni do gustu i pozostawiła otwartą, ciekawą furtkę na przyszłość, która być może skrzyżuje się ze Strażnikami Galaktyki.

Poprzedni film należał do Thanosa. W tej części jest go stosunkowo mało, co jest zrozumiałe; „Endgame” to przede wszystkim film o Avengers, zaś Thanos i jego plan emerytalny grają tu drugie skrzypce.  Fioletowy łotr nieco rozczarowuje w zestawieniu z fantastycznym poprowadzeniem go w poprzednim filmie, ponieważ bliżej mu tu do jednowymiarowego złoczyńcy ze schematyczną motywacją, jakich mieliśmy już wiele w MCU, niż do nieszablonowego czarnego charakteru, jaki pokazano w „Infinity War”. Wciąż jednak jest poważnym zagrożeniem dla naszych bohaterów, a jego postać nadal plasuje się w czołówce złoli MCU.

Sam wątek „time heist”, jakże istotny dla całej fabuły, jest moją ulubioną częścią filmu. To zarazem sentymentalna podróż po wcześniejszych produkcjach MCU, gdzie ilość easter eggów na minutę przekracza dopuszczalne normy. Każda ze scen tego segmentu oddaje hołd poprzednim Fazom MCU, a ponowne odwiedzanie wydawałoby się znanych nam momentów tych filmów, ale z zupełnie nowym spojrzeniem na nie, tylko wzmaga przyjemność z oglądania ich. Mamy tu wartką i wielowątkową akcję, czyli coś, w czym bracia Russo brylują.

„Avengers: Endgame” to oczywiście nie film bez wad. Ma ich całe mnóstwo. Od momentu, kiedy na scenę wkracza motyw „time heist”, czyli podróży w czasie naszych herosów celem zdobycia wszystkich Kamieni Nieskończoności, na każdym kroku napotykamy liczne problemy z ciągłością tego świata i brakiem logiki. Podróże w czasie, jakie obserwujemy w filmie, zrodziły całą masę internetowych dyskusji na temat ich logiki, zasadności itd. Rzeczywiście, koncepcja podróży w czasie zaprezentowana w „Endgame” jest naciągnięta jak spodnie na Hulku, a związany z nią brak zasad tylko pogłębia ten efekt. Przyznam szczerze, że starałem się czerpać radość z filmu, a nie zaprzątać sobie głowy dziurami fabularnymi z tym związanymi.

Co więcej, osobiście uważam, że jeśli chodzi o strukturę filmu, to „Infinity War” bierze górę nad „Endgame”. Poprzednia cześć była zdecydowanie bardziej emocjonująca, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę kultowe już zakończenie i cały bagaż emocjonalny, jaki ze sobą niosło. „Avengers: Koniec Gry” momentami stara się załapać zbyt wiele srok naraz za ogony, efektem czego jest pewne rozjeżdżanie się fabuły, by wrócić na właściwy tor podczas finału. Nie zmienia to faktu, że film potrafi zaskoczyć i wzruszyć. Ponadto służy on za idealną klamrę, przez wielu uważaną za „Marvela ostatecznego”, gdzie umiejętnie wrzucono praktycznie wszystko co możliwe, od nawiązań do wcześniejszych filmów, po bezprecedensowe grono postaci, z których część, z uwagi na ich gościnne występy, wpisała się w rolę czystego fan-serwisu.

Muszę przyznać, że poprzednia część była płynniejsza i bardziej zwarta w swojej konstrukcji. W „Avengers: Koniec gry” widać jednak natłok tematów, ale trzeba oddać twórcom, że udało im się pozszywać wszystko należycie, choć film czasem gubi rytm. Część ze scen za mocno obtoczono w komediowej panierce, przez co z pozoru poważne sceny są wybijane z rytmu przez gagi. Zawarty w niektórych scenach humor skutecznie obniża powagę sytuacji, co jest moim zarzutem w stosunku do kilku innych produkcji Marvel Studios. Duetowi Russo brakuje też momentami wyczucia, z jakiego zasłynęli poprzednimi filmami, przez co fantastyczne i wartkie sceny mieszają się z tymi przeciągniętymi bądź niekoniecznie logicznymi.

Kapitan Marvel, eksponowana wcześniej mocno z uwagi na jej solowy film, posłużyła w tym filmie bardziej za deus ex machina, aniżeli stanowiła pełnoprawną uczestniczkę wydarzeń (co jest oczywiście cwanie wytłumaczone w filmie jej udziałem w akcjach na innych planetach). Na szczęście OG Thor pokazał, że nawet będąc zapijaczonym osobnikiem przy kości jest wciąż godny i potężniejszy od niej.

W Wakandzie dziewuchy miały swoje mocne pięć minut przy okazji pamiętnej sceny „She’s not alone.” Tutaj wyolbrzymiono motyw „girl power” do tego stopnia, że otrzymaliśmy coś niezamierzenie śmiesznego w zestawieniu ze swoim odpowiednikiem z „Infinity War”. Przyznacie sami, że z tej sceny aż biło sztucznością i nadęciem, a przecież można ją było poprowadzić zupełnie inaczej i z klasą.

Jeśli chodzi o kobiece postaci, żałuję, że więcej czasu nie otrzymała Wanda. Scarlet Witch w pewnym momencie praktycznie w pojedynkę zamiata Thanosem podłogę. Wyeksponowano za to moc Captain Marvel i z miejsca czuć, że została tu dokoptowana na siłę. Wystarczyłoby przecież jeszcze kilka minut na rozwinięcie i relacje jej postaci względem innych, by stanowiła naturalny element filmu. Twórcy filmu grali zapewne w bezpieczny wariant, nie znając jeszcze odzewu publiczności na film „Captain Marvel”, stąd jej zminimalizowana rola. Podobną sytuację mieliśmy z postacią Czarnej Pantery, którego rola miała być bardziej rozbudowana w „Infinity War”, jednak Marvel Studios nie znało jeszcze reakcji na jego solowy film. Russo zwykle starali się eliminować potężne postaci z gry, za wzór czego może służyć „Civil War” i brak Thora i Hulka, jak również umiejętne usuwanie z szachownicy Visiona. Tutaj jednak ta sama sztuka im nie wyszła do końca, jeśli przypomnimy sobie chociażby scenę ze zniszczeniem flagowego statku Thanosa.

Zmarnowano też moim zdaniem okazję do bezpośredniego starcia Draxa i Hulka z Thanosem; wszak każdy z siłaczy miał wyjątkowo na pieńku z kosmicznym tyranem: jeden za osobistą tragedię, o której dowiedzieliśmy się już z pierwszego filmu o Strażnikach, drugi za nieoczekiwany oklep już w pierwszych momentach „Infinity War”, co zaowocowało traumą Bannera i fizyczną dysfunkcją związaną z jego transformacjami.

Wyjątkowo cieszy mnie różnorodność miejsc w jakich rozgrywa się film „Avnegers: Endgame”, ale jest to już coś, do czego bracia Russo zdążyli nas przyzwyczaić. Tak oto w jednej chwili jesteśmy w kwaterze głównej Avengers, innym razem gościmy w Tokio, gdzie otrzymujemy jedną z lepszych scen w filmie z udziałem Hawkeye’a i jego nowego, mroczniejszego alter ego (Ronin), by za chwilę znaleźć się na innych planetach lub nawet w innych czasach.

Dziejące się na terenie zniszczonej bazy Avengers ostatnie sceny są spektakularne i przywodzą na myśl starcia z serii „Władca Pierścieni”, czego przedsmak otrzymaliśmy już w „Infinity War” przy okazji zderzenia sił Thanosa i naszych bohaterów w Wakandzie.  Przyznaję jednak, że dla niektórych może być to za dużo, a cała ta plątanina wszystkiego i wszystkich może co mniej ogarniających akcję przyprawić o zawrót głowy. Czuć, że momentami w finałową bitwę wkrada się banał i chaos (masa dobrych przeciwko masie złych), jak również nierównej jakości CGI, choć nie można zaprzeczyć, że sceny te ruszają i wzruszają, a inscenizacyjnie jest to majstersztyk. Ciarki w trakcie seansu są gwarantowane.

 

Alan Silvestri ponownie zilustrował wszystko swoją muzyką bez zarzutu. Ikoniczny główny motyw muzyczny zdążył nam się już wryć w podświadomość, a figurujące na ścieżce dźwiękowej utwory typu „Portals” świetnie ilustrują epickie sceny z filmu. Tych rzecz jasna nie zabrakło, a wiele z nich okraszono zapadającymi w pamięci tekstami. Wśród nich prym wiodą stare dobre „I can do this all day.”, „Hail Hydra.” (puentujący kultową już scenę w windzie tekst w szerszym kontekście to prawdopodobnie jedna z najlepszych rzeczy dostarczona przez MCU), „On your left.”, które nawiązują do poprzednich filmów MCU, jak i nowsze „I love you 3000.” czy wreszcie długo wyczekiwany „Avengers, assemble!” (myślę, że niejedna osoba biła wtedy brawo, fizycznie bądź w duchu). Oczywiście nie można było prosić o lepszy tekst niż „I am Iron Man.” przy zakończeniu sprawy Thanosa.

Oklaski, że twórcom filmu udało się zgrabnie podsumować w „Avengers: Koniec gry” 11 lat filmów Marvel Cinematic Universe, gdzie echa większości, jeśli nie każdego z nich, przebijają właśnie w „Endgame”. Film sprawdził się wyśmienicie jako podsumowanie pewnej ery, dostarczył morze easter eggów i niesamowitą ilość fan-serwisu oraz zabawy, a także w odpowiedni sposób zilustrował losy najważniejszych bohaterów, nie zapominając również o wielu innych postaciach, ale jak już wspominałem przy okazji recenzji „Infinity War” i „Civil War”, bracia Russo mają naturalną smykałkę do balansowania dużą liczbą postaci.

Słowa uznania należą się także Kevinowi Feige, architektowi i mózgowi całego przedsięwzięcia, które znamy jako Marvel Cinematic Universe. Jest to naprawdę łebski facet. W jego rękach wszystko to ma ręce i nogi, dzięki czemu otrzymujemy kino rozrywkowe na przyzwoitym poziomie, natomiast nie można też odmówić całości niesamowitego aspektu monetarnego. Takiej maszynki do robienia kasy pozazdrościłby każdy, z DC & Warner Bros na czele. Marvel Studios zbudowało markę tak silną, że można spokojnie porównać ją do fenomenu, jakim są Gwiezdne Wojny i cały kulturowy szał z nimi związany. Poziom filmów MCU jest różny, od prawdziwych perełek po słabe pozycje, jednak nie da się ukryć, że za każdym razem czujemy sympatię do tego tętniącego życiem świata i przede wszystkim postaci wykreowanych przez zdolnych aktorów. Ponadto trzeba przyklasnąć nad faktem, że osobom stojącym za najnowszym przedsięwzięciem udało się również utrzymać wszystko w tajemnicy, a w dobie nowoczesnych technologii, social media i spoiler-manów, w osobach Marka Ruffalo i Toma Hollanda, to nie lada wyzwanie.

Dla wielu „Avengers Endgame” będzie niczym wspaniałe ukoronowanie ich fascynacji barwnymi komiksami Marvela, świetne kinowe doświadczenie i niewątpliwy kulturowy fenomen, ponieważ trudno jest znaleźć dziś osobę, która, nawet nie interesując się tą tematyką, nie kojarzyłaby Iron Mana czy Avengers. Nie da się ukryć, że takiego filmu jeszcze nie było w historii kina, a wszelkie memy o „the most ambitious crossover ever” wydają się mieć rację bytu, jeśli wziąć pod uwagę skalę tego zjawiska i połączenie takiej ilości pomysłów, tematów, franczyz i postaci.

Warto dodać, że nawet napisy końcowe stanowią pewną laurkę dla fanów, ponieważ dostaliśmy głównych bohaterów, będących trzonowym składem Avengers, wraz z autografami, zwieńczonymi oczywiście osobą samego Roberta Downey’a Jr-a. Myślę, że wynagrodziło to brak jakiejkolwiek bonusowej sceny w trakcie lub po napisach, a dodatkowo dający się usłyszeć pod koniec napisów dźwięk kucia żelaza stanowi świetną klamrę z pierwszym filmem MCU, który w 2008 dał początek całemu temu uniwersum. Nie ukrywam jednak, że osobiście liczyłem na jakąś dodatkową scenę, która nadmieniła by wątek mutacji pojawiających się u ludzi na całym świecie (furtka dla wprowadzenia X-Men), czy też wspomniała o nowym zagrożeniu, z którym w przyszłości będą musiały się zmierzyć kolejne zastępy bohaterów.

Dając światu „Avengers Koniec gry” Marvel Studios jednocześnie wykopało pod sobą dołek, ponieważ jego włodarze wzbili się dwiema częściami tej produkcji na taki poziom, że teraz ciężko to będzie przeskoczyć. Mimo niesamowitego know-how i umiejętnego zarządzania tym wielkim projektem, jakim jest świat MCU, Kevinowi Feige i jego ekipie ciężko będzie przebić to, co dotychczas otrzymaliśmy przez te 11 lat. Wszystko co nastąpi w przyszłości będzie porównywane do tych, było nie było, prekursorskich lat i trzech Faz Marvel Cinematic Universe, gdzie z impetem ruszyła cała ta filmowa lokomotywa i jak dotąd nie widać, by miała zwolnić. Twórcom MCU udało się wypromować względnie nieznane szerszej publice postaci jak Iron Man i Ant-Man, że już nie wspomnę o tak kuriozalnych wydawałoby się pomysłach jak szop z kosmicznymi spluwami i gadające humanoidalne drzewo z innej, bardzo popularnej dziś franczyzy. Czas pokaże, czy lata świetności superbohaterów z Marvel Studios mamy za sobą, czy otrzymamy zaledwie bezpieczne produkty, w większości odcinające kupony od poprzedników (kłania się kwestia licznych sequeli), czy też Disneya będzie stać na odważniejsze ruchy i wprowadzanie na szachownicę nowych tematów i postaci, które niczym pod dotykiem króla Midasa zmienią się w złoto. Ufam jednak, że mają niejednego asa w rękawie, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę przebogaty katalog wytwórni oraz liczne nowe nabytki płynące z przejęcia Fox.

Ten 3-godzinny blockbuster to wysoce emocjonujący rollercoaster z ulubionymi bohaterami Marvela,  który grubą linią podkreśla wszystko, co zastaliśmy dotychczas we wcześniejszych filmach. Finał przygód Avengers to także spory potencjał dla kolejnych filmów, wśród których zaplanowano dalsze przygody Strażników Galaktyki, a w których być może znajdzie się miejsce dla pewnego syna Asgardu.  Jednocześnie daje on spore pole do popisu dla zapowiedzianych już seriali Marvela, które mają wystartować w należącej do Disneya platformie Hulu. Wśród nich ogłoszono produkcje o Lokim (pamiętajmy, że jego wersja z przeszłości zwiała w nieznane z Tesseraktem), Wandzie i Visionie, Hawkeye oraz duecie Falcon & Winter Soldier. Seriale mają podjąć wątki z „Endgame”, co tylko zaostrza apetyt na nie. Ciekaw jestem dalszych poczynań podstępnego brata Thora, zastanawia mnie czy serialowy Hawkeye będzie miał przygody oparte o świetny komiksowy run Matta Fractiona (gorąco polecam, sprawdźcie koniecznie), czy serial o Scarlet Witch i syntezoidzie będzie prequelem, czy też Vision zostanie jakoś przywrócony do życia i wreszcie nie mogę się doczekać interakcji pomiędzy najlepszymi kumplami Kapitana Ameryki, szczególnie, że jeden z nich przejął po nim schedę.

Jeśli idzie zaś o główny nurt, czyli filmowy MCU, czekam oczywiście na kolejne filmy sygnowane logiem Marvel Studios. Podobnie jak dotychczasowe, będą one mnie lub bardziej udane, ale nie ulega wątpliwości, że będzie o nich zawsze głośno, a my będziemy śledzić losy naszych ulubieńców jeszcze przez długie lata. Póki żyje Kevin Feige nie mam obaw co do tego, że całe filmowe uniwersum Marvela będzie miało ręce i nogi, dzięki czemu przenoszenie tętniącego życiem i bogactwem postaci świata prosto z medium komiksu na ekran odbywa się bardzo organicznie.

 

OCENA :


Templar

 

 

AVENGERS ENDGAME / KONIEC GRY – ZWIASTUN / TRAILER

 

FILMY SUPERHERO 2019 »


źrodło foto: imdb.com/title/tt4154796/mediaindex

Ciekawy artykuł? Doceń naszą pracę:
[Głosów: 5 Średnia: 5]
Komentarze (0)
Dodaj komentarz