Film „Alien: Romulus” – List miłosny do historii Ripley [Recenzja]

Nie będzie przesadą, jeśli napiszę, że „Alien: Romulus” był najbardziej wyczekiwanym przeze mnie filmem od kilku lat, prawdopodobnie od premiery „Prey” w 2022 roku. W oczekiwaniu oprócz ekscytacji towarzyszyły mi również obawy – w końcu seria po trzeciej części znacząco podupadła, czego smutnym finałem był niemal koszmarny w moim odczuciu „Obcy: Przymierze”. Na szczęście okazało się, że Fede Alvarez doskonale rozumie uniwersum wykreowane przez Gigera, O’Bannona i Scotta. Stworzył on dzieło, które pozwala z nadzieją patrzeć w przyszłość tej zasłużonej serii. Zapraszam do recenzji.

 

Film Alien Romulus (2024) – Recenzja / Opinia

 

Fabuła filmu „Alien: Romulus” rozgrywa się dwie dekady po wydarzeniach z „Ósmego pasażera Nostromo”. Rain, główna bohaterka filmu, pracuje na jednej z kolonii należących do Weyland-Yutani. Towarzyszy jej syntetyczny „brat” Andy – android, którego otrzymała dawno temu od ojca. Kobieta czeka na zakończenie kontraktu i możliwość opuszczenia kolonii. Niestety, firma nie przestrzega praw pracowników i automatycznie przedłuża jej kontrakt, na dodatek na gorszych warunkach. Nadzieja pojawia się, gdy znajomi Rain przechwytują sygnał z opuszczonej stacji badawczej W-Y. Zgodnie z ich ustaleniami na stacji znajdują się kapsuły, które pozwolą im uciec do miejsca, gdzie wspomniana korporacja nie ma władzy. Wejście na pokład ma im umożliwić Andy, który jako produkt firmy, z automatu wgrany ma bazowy poziom uprawnień. Gdy docierają na stację, okazuje się, że nie została ona opuszczona bez powodu, a to, co miało być nadzieją na lepsze życie, staje się początkiem koszmaru…

Fakt, nie brzmi to rewolucyjnie ani odkrywczo. I rzeczywiście, film w żadnym stopniu taki nie jest – fabularnie to mieszanka wszystkiego, co już widzieliśmy w poprzednich częściach serii. Nie ma to jednak większego znaczenia, ponieważ znane motywy zostały świetnie zmiksowane, tworząc solidną historię, która trzyma w napięciu i nie nudzi ani przez chwilę.

Dodatkowo, co bardzo istotne – bohaterowie to nie banda półgłówków jak w „Prometeuszu” czy „Przymierzu”. Wszystkie ich decyzje są bowiem logiczne, chyba że działają pod wpływem silnych emocji – ale nawet wtedy ich postępowanie jest uzasadnione. To naprawdę wspaniałe uczucie – po raz pierwszy od 1992 roku mamy w serii bohaterów, którzy zachowują się sensownie.
Niemniej jednak, aby nie było zbyt kolorowo, zakończenie jest dość przewidywalne. Mimo to, cała historia jest dużym plusem tej produkcji.

Również pod względem aktorskim film „Alien: Romulus” wypada bardzo dobrze. Każdy z członków obsady w pełni wczuwa się w swoją postać – nie ma tu sztuczności, drętwości czy teatralnej przesady.
Na szczególną uwagę zasługuje David Jonsson w roli Andy’ego. Każda zmiana głównej dyrektywy androida skutkuje całkowitą zmianą jego zachowania, mimiki i tonu głosu.
Drugie miejsce przypada Cailee Spaeny, która wciela się w główną bohaterkę. Jej świetny występ mogliśmy już zobaczyć w tegorocznym „Civil War”. W „Romulusie” również wypada bardzo dobrze i, moim zdaniem, znakomicie uniosła ciężar głównej roli. Reszta obsady, prezentuje równy, bardzo przyzwoity poziom.

Pod względem technicznym film „Alien: Romulus” sprawdza się fenomenalnie. Prym wiodą tu efekty praktyczne, wspomagane przez CGI jedynie tam, gdzie było to naprawdę niezbędne. Przekłada się to na wspaniały, retrofuturystyczny klimat, zbliżony do tego, co otrzymaliśmy w częściach 1-3. Niezależnie od tego, czy jest to kolonia/obóz pracy Weyland-Yutani, czy opuszczona stacja kosmiczna – wszystko jest dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, a fani przez długi czas będą analizować poszczególne kadry, odnajdując odniesienia do poprzednich filmów z cyklu.

Dzięki zastosowaniu kostiumów i mechatroniki, Ksenomorfy (i inne istoty) wyglądają lepiej (bardziej odrażająco) niż kiedykolwiek. Wspaniała strona wizualna to nie tylko kwestia rozwiązań technicznych, ale też zrozumienia tego, co sprawiało, że tamte filmy (części 1-3) nawet dziś ogląda się świetnie.
Jest też jeden zgrzyt związany z CGI, który powoduje uczucie „doliny niesamowitości”. To nadal jednak tylko łyżka dziegciu w beczce miodu.

Udźwiękowienie i muzyka są na wysokim poziomie, chociaż aby ścieżka dźwiękowa zapadła mi w pamięć, będę musiał obejrzeć „Romulusa” jeszcze kilka razy w domowym zaciszu. Także pod względem audio jest po prostu dobrze.

Na zakończenie kilka słów podsumowania. Największa zaleta tego filmu – czyli fabularny miks pierwszej i drugiej części, z brudem i beznadzieją trzeciej – może być jednocześnie jego największą wadą. Fede nie chciał opowiedzieć nowej historii, która wywróciłaby uniwersum do góry nogami. „Alien: Romulus” to swego rodzaju list miłosny do historii Ellen Ripley, pokazujący, że ekipa pracująca nad filmem rozumie to, podupadłe w ostatnim czasie, uniwersum. Jest to jednocześnie deklaracja, że Ksenomorf nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

Ocena: 4/4. Inaczej być nie mogło.

 

OCENA :


Harap

 

 

 

 

Ciekawy artykuł? Doceń naszą pracę:
[Głosów: 5 Średnia: 4.6]
Komentarze (1)
Dodaj komentarz
  • Turek

    oglądałeś tylko pierwsze 30 minut?