Pamiętam doskonale moment, kiedy udałem się do kina na film „Iron Man”. Dość nieoczekiwany hit z fenomenalnym Robertem Downeyem Jr zwieńczyła pamiętna bonusowa scena, w której to Nick Fury (nieśmiertelny Samuel L. Jackson) wspomina Tony’emu Starkowi o Inicjatywie Avengers. Ta wrzucona mimochodem do filmu scenka okazała się mieć kluczowe znaczenie dla przyszłości filmowego uniwersum Marvela, stanowiąc podbudowę przedsięwzięcia na niespotykaną wcześniej skalę. Był to 2008 rok… Dziś, 10 lat później, siedząc ponownie na fotelu w sali kinowej, stałem się świadkiem czegoś wielkiego. Oto nadszedł seans „Avengers: Infinity War”, olbrzymiego w swojej skali i rozmachu filmu, będącego zarazem kulminacją dekady z filmami spod znaku Marvel Cinematic Universe.
Avengers: Infinity War – Recenzja
Oczekiwania co do filmu były równie wielkie, co jego skala. Nie ma co ukrywać, przez te lata i kilkanaście filmów MCU zdążyłem się już zżyć z tymi postaciami, a odczuwając też pewne zmęczenie materiału kinem superbohaterskim oraz jechanie na wtórności i bezpiecznych schematach w stajni Marvela, chciałem, by ten film był inny. Na szczęście reżyserzy filmu, bracia Russo, oraz scenarzyści w osobach Christopher Markus i Stephen McFeely, stanęli ponownie na wysokości zadania. Wcześniej cała czwórka odpowiedzialna była za dwie odsłony przygód Kapitana Ameryki, filmy „Winter Soldier” i „Civil War”, które (zwłaszcza ten pierwszy) znajdują się w mojej prywatnej czołówce nie tylko filmów MCU, ale kina superbohaterskiego w ogóle. Po mocno rozczarowującym „Age of Ultron”, tytuł „Avengers” podnosi się z ziemi, wywołując niemałe tąpnięcie wśród zarówno wśród fanów, jak i laików, nie wspominając o Internecie czy box office.
Niewątpliwą zaletą braci Russo jest to, że potrafią świetnie żonglować na ekranie dużą ilością postaci, bez wrażenia bycia przytłoczonym. Widać to było świetnie na etapie „Civil War”, gdzie starło się kilkanaście kluczowych postaci o różnych charakterach, temperamentach i zdolnościach. Po „Infinity War”, gdzie na ekranie przewija się, bagatela, kilkadziesiąt barwnych postaci, widać, że nie stracili tej umiejętności, a nawet usprawnili swoje sztuczki do maksimum.
W filmie „Wojna bez granic” zbiegają się wątki podjęte we wcześniejszych produkcjach, z naciskiem na „Thor: Ragnarok”, „Guardians of the Galaxy vol. 2”, „Black Panther” oraz „Captain America: Civil War”. Nie można nie wspomnieć o mąceniu w głowach odbiorców filmu jeszcze przed jego wypuszczeniem do kin. Mowa o trailerach, które, jak zweryfikował seans samego filmu, zawierały wiele scen, które ostatecznie albo nie ukazały się w filmie, albo miały za zadanie sprowadzić nas na manowce. Biorąc też pod uwagę, jak często taki Tom Holland (czyli filmowy Spider-Man) oraz Mark Ruffalo (Hulk) potrafili coś „chlapnąć” podczas wywiadów, zastosowano wszelkie środki, by nie popsuć fabuły filmu przed jego premierą.
Spore zaufanie, jakim obdarzyłem reżyserów po ich wcześniejszych dokonaniach, zaprocentowało dobrym odbiorem filmu. Russo świetnie zapanowali nad materiałem i liczbą postaci. Dla niektórych to doświadczenie może się okazać wręcz przytłaczające, ale co tu dużo mówić – przedsięwzięcie na taką skalę to nie rurki z kremem. Wydawałoby się, że miks Avengers i Guardians of the Galaxy to przepis na katastrofę, a jednak wyszło bardzo udane danie. Dodatkowym sprawdzianem dla braci było wplecenie w dość przyziemne środowisko bohaterów wątków nadnaturalnych typu bóg piorunów, czy też elementów kosmicznych w postaci świata reprezentowanego przez Strażników Galaktyki. Dość powiedzieć, że i tu Russo zdali egzamin celująco.
Całe filmowe uniwersum Marvela jest już na takim etapie, że w zasadzie nikogo nie powinny dziwić interakcje pomiędzy najpotężniejszym magiem świata i nastolatkiem z Queens obdarzonego pajęczymi mocami, czy też docinki między Thorem, a liderem Strażników. Wszystko to jest bardzo organiczne i żyje własnym życiem. Dodatkowo chemia pomiędzy aktorami odgrywającymi poszczególne role, a którzy spędzili razem na planach tych licznych filmów długi czas, przysługuje się więzi, jaka łączy komiksowych bohaterów na wielkim ekranie.
Osią fabuły „Infinity War” jest oczywiście poszukiwanie Infinity Stones, potężnych artefaktów sprzed zarania dziejów, które połączone w odpowiednio spreparowanej rękawicy dadzą jej właścicielowi nieograniczone moce. Głównym sprawcą jest tu Thanos, którego istnienie było mniej lub bardziej akcentowane od czasów pierwszych „Avengers”. Widowiskowa produkcja MCU pokazała, że pod tymi wszystkimi gadżetami, kosmicznymi gadżetami, artefaktami i nadnaturalnymi mocami kryją się istoty z krwi i kości ze swoimi słabościami i pragnieniami. Motoryką filmu jest więc nie tyle pogoń za Infinity Stones i walka o niej, ale… miłość. Mamy więc wątek miłosny Scarlet Witch i Visiona, jest też płomienne uczucie pomiędzy Star Lordem, a Gamorą, wreszcie mamy wątek ojcowskiej miłości samego Thanosa do swojej przybranej córki.
Pokusiłbym się o stwierdzenie, że tym razem głównym bohaterem filmu nie jest Tony Stark, Steve Rogers czy też bohater zbiorowy w postaci całej ekipy Avengers bądź ich nowych kolegów z kosmosu, ale właśnie Thanos i to od niego rozpocznę wyliczankę postaci.
Josh Brolin bryluje w roli galaktycznego tyrana. Jako złoczyńca i główne zagrożenie naszej kolorowej gromady bohaterów Thanos wypada kapitalnie. Decydują o tym dwa czynniki. Pierwszym jest niewątpliwie jego fizyczność, bowiem jako potężna istota o imponującej posturze i sile jest w stanie mierzyć się z najsilniejszymi bohaterami, wliczając w to takich zawodników jak Thor czy Hulk. Drugim jest jego przeszłość i motywacja, które są bardzo dobrze rozpisane i ugruntowane. Nie jest kolejnym szablonowym złoczyńcą, który chce władać światem. On chce go zmienić (oczyścić) na swój szalony sposób i odejść w stan spoczynku. Josh Brolin zrekonstruowany w wersji CGI dał z siebie sporo, a dodając też pewną dozę improwizacji potwierdzoną przez osoby z planu filmowego, mamy tu kompletnego złego, którego emocje są namacalne.
Oczywiście Thanos to nie jedyny złol, który stanął w szranki z naszymi bohaterami. W ślad za filetowym despotą podąża również Black Order, czyli szajka wygenerowanych komputerowo sługusów Thanosa. Są to: Cull Obsidian (osiłek godny Hulka), zabójcza Proxima Midnight, władający orężem Corvus Glaive, oraz mistyczny Ebony Maw. Z całej tej grupy w zasadzie tylko ten ostatni dostał jakąś osobowość, wyraziste umiejętności (telekineza, magia (?)) plus sporo kwestii mówionych i ciekawe sceny, reszta zaś piastuje godnie stanowisko mięsa armatniego i uprzykrzaczy życia Avengers i spółki. W dodatku objawia się tu jeden z minusów filmów, jakim jest słabujące momentami CGI komputerowo wygenerowanych postaci. Ponownie na plus wypadł Ebony, szczególnie jego pysk w stylu „Voldemort wannabe”, zaś jego koleżkowie trącają sztucznością.
Po raz kolejny miał również szansę zabłysnąć Benedict Cumberbatch. Jego egocentryczny Stephen Strange przeszedł długą drogę od czasu, gdy był zaledwie zapatrzonym w siebie neurochirurgiem. Teraz jako mistrz sztuk magicznych i obrońca naszego globu czuje spoczywający na nim obowiązek ochrony naszej planety przed zakusami zła. Nie ukrywam, że jego występ w „Infinity War” podobał mi się znacznie bardziej niż w jego solowym filmie. Bracia Russo, jak i scenarzyści, wydobyli z niego prawdziwego kozaka.
Również jego młodszy kolega po fachu, Tom Holland, piastujący stanowisko młodego Spider-Mana, rozwinął skrzydła dzięki interakcjom ze Starkiem i Strangem. Do niego należy również jedna z najbardziej przejmujących scen w filmie. Dodatkowo bardzo podoba mi się jego nowy kostium, a w zasadzie już zbroja marki Iron-Spider wynalazku Starka. Sam Stark niestety nie przypadł mi wizualnie i technicznie do gustu jeśli chodzi o jego najnowszą zabawkę, czyli zmiennokształtną zbroję Iron Mana opartą na nanotechnologii. Myślę, że idealne słowo, które ją oddaje to: przekombinowana.
Wyśmienicie prezentuje się również Bruce Banner grany przez Marka Ruffalo. Obiecano nam wcześniej rozwinięcie wątków dotyczących tej dwoistej postaci i dotrzymano słowa. Dostajemy tu duet Banner-Hulk w formie, jakiej wcześniej nie uświadczyliśmy. Zabrakło jedynie jego interakcji z Black Widow, jednak trzeba to zrzucić na pęd filmu i natłok postaci, wśród których nie każdy miał szansę zabłysnąć tak samo. Banner dostarczy nam kilka komediowych strzałów, jak również mocne wejście na samym początku filmu.
Bryluje także Chris Hemsworth jako Thor, którego dobra passa po „Thor: Ragnarok” jak widać wciąż trwa. O ile w dwóch poprzednich częściach przygód Avengers robił bardziej za mięśniaka, tak tu pokazuje, że umie grać i dostarczać głębsze momenty, a nie tylko robić rozwałkę. A jak już robi, to robi to na całego! W dodatku jego postać ma jedne z lepszych interakcji w filmie, bowiem zestawiono go z barwną ekipą Strażników, w szczególności z szopem Rocketem, z którym spędza większość czasu. Gdyby ktoś parę lat temu powiedział nam, że będziemy oglądać przygoda boga piorunów i gadającego szopa w kosmosie, reakcje byłyby dość przewidywalne.
Przy całym tym natłoku postaci i ich wątków kilka z nich musiało rzecz jasna zejść na drugi, a nawet trzeci plan. Dotyka to takie postaci jak Black Widow, War Machine, czy Falcona, których obecność na ekranie jest wręcz marginalna. Również ulubieniec braci Russo, czyli Steve Rogers, nie ma tyle czasu ekranowego co kiedyś. Mimo to, jego rola w „Infinity War” jest satysfakcjonująca i to do niego należy prawdopodobnie najlepsze wejście w całym filmie. Rozwój jego postaci podkreśla również jego nowy wygląd z dostojną brodą na czele. I pomyśleć, że zaczynał jako cherlawy kadet…
Podobnie jak inne filmy MCU, tak i tutaj mamy sporo gagów, jednak w przeciwieństwie do przerysowanego wręcz „Thor: Ragnarok”, gdzie wszędobylskie i nierzadko nachalne heheszki zabijały całą powagę sytuacji i dramaturgię, tutaj wyważono dobrze komiczne momenty. Spotkanie Thora z ekipą Guardians of the Galaxy to istne komediowe złoto. Podobnie iskrzą od humoru i inteligentnych docinek interakcje dwóch egocentryków, Tony’ego Starka i Doktora Strange’a. Również mający spore (sic) problemy ze swoim zielonym alter ego Bruce Banner to źródło komizmu, szczególnie gdy pozbawiony wsparcia Hulka musi rzucić się w wir walki. To tylko kilka przykładów z brzegu.
Ostatecznie humorystyczne akcenty sprowadziły się do swego rodzaju buforów bezpieczeństwa, gdyż natłok emocji i dość mroczny wydźwięk filmu mógłby nieźle namieszać mniej skalibrowanej części widowni, z tymi najmłodszymi na czele. Nawiasem mówiąc, jest to chyba najpoważniejszy i najcięższy fabularnie film MCU (nie licząc równie dojrzałego „Winter Soldier”), gdzie aspekt familijny i radośniejsze momenty pisane pod młodszego odbiorcę ustąpiły miejsca bardziej dramatycznym, nierzadko posępniejszym klimatom znanym z „Imperium Kontratakuje”. Zwiastunem tego niech będzie główny prowodyr całego zamieszania, tyran Thanos, który lubuje się w holokauście na skalę wszechświata. Ponadto nieczęsto obserwujemy zgony (w większości bardzo zaskakujące) naszych ekranowych ulubieńców, którzy zazwyczaj wychodzili z opresji bez szwanku.
Prowadzone naprzemiennie wątki ziemskie i kosmiczne wzorowo spinają się w jedną sensowną całość. Trzeba przyznać, że zdecydowanie ciekawiej prezentują się sceny osadzone w scenerii kosmicznej. Egzotyczne plenery i planety dodają całości fantastycznego posmaku i kreują ciekawe sceny. Niestety potraktowane są nieco po macoszemu na rzecz powrotów na Ziemię, która, muszę przyznać, prezentuje się dość blado w porównaniu z kolorytem przestrzeni kosmicznej.
Jeśli chodzi o efekty specjalne, jest różnie. Generalnie filmy ostatnich lat pokazały znaczny regres w tej materii, co jest ciekawe, ponieważ wraz z postępem technologicznym powinno być zupełnie odwrotnie i każdy kolejny film powinien eksponować coraz to lepsze strony wizualne. Niestety, mam wrażenie, że od dinozaurów w 1993 roku (kłania się „Park Jurajski”) czy postaci Golluma, w którą życie tchnął Andy Serkis i komputery, coraz mniej jest momentów, które wywołują u mnie efekt „wow”. W „Infinity War” niektóre ze scen porażają swoim pięknem i solidnym wykonaniem, głównie jeżeli chodzi o obce planety i głębię kosmosu. Te pierwsze są często połączeniem prawdziwych plenerów (Islandia) w połączeniu z grafiką komputerową.
Kuleją natomiast postaci kreowane przy użyciu CGI. O ile Thanos zaprezentował się naprawdę dobrze (i znacznie lepiej niż w trailerach), o tyle jego sługusy pokazują, że komputerowy król jest nagi. Generalnie wygenerowane komputerowo postaci zdradzają swoją sztuczność głównie w ruchu, ponieważ bardziej statyczne sceny służą im dość dobrze. Również taka Wakanda pachnie na kilometr filmami z młodym Anakinem Skywalkerem, gdzie zachłyśnięty nowymi technologiami Lucas zdawał się nie widzieć bijącej z tego sztuczności.
Całość spina muzyczną klamrą maestro Alan Silvestri, który powrócił do marvelowej gry po soundtracku do pierwszej części „Avengers”. Jego główny motyw muzyczny drużyny superbohaterów od samego początku wnosi odpowiednią dozę podniosłości, zaś mocniejsze, wręcz drapieżniejsze momenty ubarwiające walki na terenie Wakandy jak żywo przypominały mi o klimatach wziętych żywcem z pierwszego „Predatora”, nota bene ilustrowanego muzycznie przez tego samego pana.
Dużo dobrej akcji, barwne i zróżnicowane lokalizacje, podniosła muzyka mistrza Alana Silvestriego, walki na epicką skalę, interakcje między dziesiątkami bohaterów, wynikający z ich specyfiki i zachowań humor, dramaturgia, wyraźny złoczyńca i jego motywacje, zgrabne odwołania do wcześniejszych produkcji, a także samo zapadające w pamięci zakończenie filmu – wszystko to sprawiło, że moja wizyta w kinie zatarła wrażenia związane z kilkoma wcześniejszymi, dość sztampowymi produkcjami spod znaku MCU, które podążały dość bezpieczną drogą idealnie skrojonych pod masy produktów dla całej rodziny.
„Thor: Ragnarok”, „GotG vol 2.” i „Black Panther” pozostawiły we mnie uczucia niedosytu, zawodu, czy wręcz obojętności, podminowując też moje czynne zaangażowanie w świat komiksu na wielkim ekranie. „Infinity War” nie tylko przywrócił moją wiarę w to uniwersum, ale również dał poczucie uczestniczenia w czymś wręcz historycznie ważnym. Crossover filmowy na taką skalę to w zasadzie precedens.
Jeszcze kilka lat temu w życiu bym nie pomyślał, że przyjdzie mi oglądać interakcje Kapitana Ameryki z Grootem, czy Doktora Strange’a ze Spider-Manem. To potężne w swoich rozmiarach widowisko, któremu momentami bliżej space operze pokroju „Star Wars”, czy epickim momentom z ekranizacji „Władcy Pierścieni”, niż dotychczasowym produkcjom kina superhero. Osobom zżytym z tymi postaciami potrafi dostarczyć mocnego emocjonalnego kopa. Internet już teraz huczy od dyskusji na temat reperkusji „Infinity War”, kolejnej części przygód Avengers, jak i ogólnej przyszłości MCU, zaś box office filmu puchnie od kolejnych zarabianych w rekordowym tempie setek milionów na koncie. Zakończony został pewien rozdział w historii. Z niecierpliwością czekam na kolejne, zwłaszcza, że na tym etapie można spodziewać się dosłownie wszystkiego.
Avengers: Infinity War – ZWIASTUNY i RESZTA OPINII »
Wszystkie filmy o superbohaterach 2018 »
źródło foto: imdb.com/title/tt4154756/mediaindex