„Obcy: Ziemia” – Recenzja odcinka 5: W kosmosie nikt… – powrót do DNA serii
Piąty odcinek serialu „Obcy: Ziemia”, zatytułowany „W kosmosie nikt…”, okazał się powrotem do znajomego mroku: korytarze, stal, sygnalizacja ostrzegawcza, retrofuturyzm, klaustrofobia i echo wszystkiego, za co w ogóle pokochaliśmy „Aliena”. Po serii epizodów na Neverlandzie to powrót do przestrzeni, w której odrodziła się groza – i co ważniejsze, powrót do rytmu przypominającego miniaturowy film pełnometrażowy. I muszę przyznać: tutaj poczułem, że niemal wszystko wreszcie zaczęło działać tak, jak powinno.
Serial „Alien: Earth” – recenzja odcinka 5: W kosmosie nikt…
Najmocniej w tym odcinku uderzyła mnie scenografia. To był moment déjà vu, jakbym wrócił nie tylko do pierwszego filmu, ale do gry „Alien: Isolation” w formie telewizyjnej. Każdy korytarz statku, każdy pomruk w wentylacji, gra świateł i cieni – wszystko pracowało na to, bym czuł fizyczny ucisk w żołądku. Nie jest to sterylny hołd, tylko świadome odtworzenie atmosfery klaustrofobicznego horroru. Tu naprawdę widać, że twórcy wiedzą, jak oświetlenie potrafi dodać praktycznym efektom ciężaru i realności. Nawet sam Ksenomorf – w innych momentach „Alien: Earth” zbyt dosłowny i nadmiernie wygładzony – w ciasnych korytarzach Maginota odzyskał swój mroczny charakter i „pazur”.
Ale to nowe stworzenia fenomenalnie ożywiają tę scenerię. Motywy znane z pierwszego „Obcego” zostają przełamane obecnością krwiopijnych robaków, pasożytów i oczywiście samego OKA. Stworzenia te nie tylko uzupełniają grozę, ale też zmieniają dynamikę polowania. To aż dziw bierze, że nikt wcześniej nie wpadł na tak prosty pomysł – wprowadzić inne, groźne formy życia do znanego, klaustrofobicznego świata sagi, by nawet sam Ksenomorf musiał się z nimi konfrontować. Szczytem tej bezczelności jest scena, gdy Oko bez wahania atakuje Obcego – coś, co dotąd było nie do pomyślenia.
Kij ma tu jednak dwa końce: dzięki nowym istotom nie wiemy, co wydarzy się za chwilę, dzięki czemu wprowadzona zostaje świeżość i autentyczne napięcie, ale równocześnie sprawia to, że pojawienie się Ksenomorfa przestaje być największą atrakcją. On po prostu robi swoje, świetnie wpasowuje się w klaustrofobiczne korytarze statku i udowadnia, że w dusznych, migoczących światłem alarmowym wnętrzach czuje się najlepiej. Jednak niczym nie zaskakuje – jest dokładnie tą istotą, jaką znamy i „tylko” tłem dla innych bestii.
W tym miejscu warto zaznaczyć, że odcinek serialu „Obcy: Ziemia” – „W kosmosie nikt…” – jest w pełni jawnym hołdem dla pierwszego filmu z 1979 roku. Kalkowanie motywów, rytmów narracyjnych i atmosfery jest tak wyraźne, że w przypadku pełnometrażowej produkcji widzowie prawdopodobnie nie darowaliby twórcom tej bezpośredniości – fala krytyki za brak oryginalności byłaby miażdżąca. Jednak w formie jednego epizodu serialu sprawdza się to doskonale. „In Space, No One…” to świadoma kapsuła – celebracja korzeni, adresowana do fanów oryginału, którzy chcieli znów poczuć smak klaustrofobicznego horroru. Twórcy mogli sobie pozwolić na taki gest i zrobili to bez kompleksów. A już w kolejnym odcinku znów wrócimy do poszerzania świata, do hybryd i filozoficznych dywagacji – dlatego ten jeden powrót do źródła działa jeszcze mocniej, bo jest świadomie zamkniętym hołdem, nie próbą budowania całego sezonu na nostalgii.
Na poziomie fabuły to odcinek śledczy, który wreszcie domyka wątek Maginota. Krok po kroku dowiadujemy się, jak naprawdę wyglądała katastrofa, i że za nią nie stał przypadek, ale sabotaż. To klasyczny trop w serii, ale rozpisany z logiką i tempem – dzięki temu w końcu poczułem spójność w tym serialu.
Osobny akapit należy się załodze. W normalnych warunkach powiedziałbym, że to irytująco ludzie pozbawieni piątej klepki, którzy robią wszystko, by zginąć. Tutaj jednak to zadziałało. To nie są „prawdziwi bohaterowie”, tylko zbieranina życiowych wykolejeńców, których korporacja wybrała z premedytacją – tak, by nikt ich nie szukał, a ich śmierć była wkalkulowana w koszty misji. W tym sensie ich błędy są częścią szerszej diagnozy: ludzkie życie jest w tej układance pozycją w arkuszu kalkulacyjnym, niczym więcej. To smutne, ale jakże spójne z logiką świata „Obcego”.
Nie wszystkie elementy działają jednak dobrze. Flashbacki Morrowa, które miały pogłębić postać, okazały się nieco chybione. Przebłyski z pamięci, wizje rajskiej plaży z córką – wszystko to wyglądało jak wycięte z zupełnie innego serialu i kompletnie nie pasowało tonem do dusznej atmosfery reszty odcinka. Jest dyskusyjne, czy udało się w ten prosty i skrótowy sposób pogłębić bohatera… Pewnym jest natomiast, że wytrącono tym widza z rytmu i to nie jednokrotnie.
Do tego dochodzi problem z samym Morrowem w interakcji z załogą. On jawi się jako jedyny dorosły w przedszkolnym pokoju – postać, która zawsze ma rację, zawsze chce i umie zapanować nad sytuacją i automatycznie góruje nad resztą. To mocno ogranicza potencjał dialogów i ewentualnych starć słownych. Brakowało tu równorzędnego przeciwnika, kogoś, kto mógłby się z nim mierzyć na argumenty. Sabotażysta miał taki potencjał, ale cóż z tego, skoro jedynie do niego strzela. Jest to niewystarczającą przeciwwaga – a szkoda, bo konfrontacja intelektualna mogłaby dodać temu odcinkowi dodatkowej warstwy.
A jednak, mimo tych potknięć, to odcinek zrównoważony. Trzyma dobre tempo, napięcie nie opada niemal ani na chwilę, a atmosfera zagrożenia unosi się nad prawie każdą sceną. Odcinek 5. „W kosmosie nikt…” przypomniał mi, jak dobry potrafi być „Obcy”, gdy trzyma się swojego DNA – klaustrofobii, praktycznych efektów i potworów, które czają się w mroku. To był odcinek, który oglądałem z autentycznym napięciem i satysfakcją. To jeden z najbardziej poukładanych fragmentów całego sezonu i obawiam się, że już nic lepszego w tym sezonie nie zobaczymy. Ale pięknie byłoby się mylić.
Teraz musimy wrócić na Nibylandię – i trochę szkoda, bo po tak solidnym epizodzie aż chciałoby się, żeby serial pozostał w klaustrofobicznych korytarzach i w kosmosie. Ale przecież .. to już było i to nie raz. Pora zatem wrócić na bardziej eksperymentalne tory.
Odcinek godny uwagi – w przeciwieństwie poprzednich nie zanudza pseudofilozofią i nawiązaniami do innych kultowych uniwersów. Ogólnie rzecz ujmując nie przeszkadzają mi inne formy życia w tym serialu, ale pod warunkiem, że są one rzeczywiście „obce” morwicznie. Wprowadzanie do historii stworów kleszczo-podobnych czy też innych grubych much z automatu sprowadza serię do poziomu niskobudżetowych horrorów klasy Z (lub nawet SG Atlantyda). Lubię monster movie, nawet takie odjechane czy komiczne, ale wszytko ma swoje miejsce. Obcy nie zasługuje na rywalizację z krwiopijczymi kleszczami i innymi tego typu odpowiednikami ziemskiej fauny. Oczko jest inne, oczko ma potencjał – jest wysoce wyspecjalizowanym organizmem pasożytniczym, który nie ma realnych szans na przejęcie kwaso-krwistego ciała ksenomorfa. Ksenomorf ma podobny problem – nie może wykorzystać oczka jako żywiciela, ale musi z nim konkurować. W sytuacjach rywalizujących ze sobą, o podobną niszę ekologiczną, dwóch gatunków – rozwiązanie problemu jest tylko jedno. Biologia wymusza eliminację konkurencji.
Co ciekawe, odcinek 8 otrzymał tytuł „The Real Monsters”… A teraz taki żart, ale ma on pewne postawy do rozważań. Wyobraźmy sobie, że jednym z niebezpiecznych gatunków głębokiego kosmosu jest predator (pomińmy to w jaki sposób udało się go schwytać). W pewnym momencie oczko wydostaję się z laboratorium i odnajduje zahibernowane ciało yautja. Predator, nie bez powodu, w trakcie polowań nosi maskę – między innymi po to, aby chronić się przed utratą oka. W wyżej wspomnianej sytuacji jest on jednak całkowicie bezbronny – „śpi” i nie posiada maski. Oczko wykorzystuje okazję i przejmuje ciało Predatora. W finale dochodzi do konfrontacji w stylu AVP, ale przy czynnym udziale oczka. To jeden z możliwych scenariuszy, aby oczko wyeliminowało ksenomorficzną konkurencję.
Czytałem kiedyś wywiad z pewnym twórcą na temat potencjalnego powstania nowego AVP – wspomniano tam, iż jeśli tak się stanie to będzie to całkowite zaskoczenie. Nie powstanie film o spoilerowym tytule AVP, ale jedna postać może się pojawić, w sposób zaskakujący widza, w typowym uniwersum drugiej postaci. Serial „Ziemia” może być dobrą okazją.