Komiks „Aliens: Aftermath” (2021) – recenzja
35-lecie filmu „Aliens” nie było szczególnie hucznie obchodzone. Jednak pojawiły się artykuły w internecie oraz ruszyła sprzedaż okolicznościowych produktów, takich jak nowe figurki Funko-Pop, Mini-Epics i NECA, rocznicowe wydanie ścieżki dźwiękowej Jamesa Hornera oraz zapowiedziana już w ubiegłym roku książka „Aliens: Infiltrator”, która związana jest bardziej z recenzowaną przeze mnie ostatnio grą „Aliens: Fireteam Elite”, niż z „Aliens”. Oprócz tego, najbardziej wysilili się nowi właściciele licencji na tworzenie komiksów o Obcym – Marvel. Zapowiedziano specjalną, jednozeszytową historię, reklamując ją jako bezpośredni sequel „Aliens”. Komiks „Aliens: Aftermath” wydano 14-tego lipca 2021 roku. Czy był to tylko trik żeby zwabić fanów filmu, czy coś więcej?
Komiks Aliens Aftermath – Recenzja / Opinia
Autorami komiksu „Aliens: Aftermath” są Benjamin Percy (scenariusz) i Dave Wachter (rysunek). Fabuła skupia się na grupie dziennikarzy śledczych Renegade XM, których działalność wymierzona jest przeciwko korporacji Weyland-Yutani. Jej członkami są, uwaga, Cutter Vasquez (bratanek Jennette Vasquez), Lela Rosewood, Woody Ballesteros oraz Drake (jej pokrewieństwo z Markiem Drakiem nie jest w żaden sposób potwierdzone w komiksie). Jest rok 2214 (35 lat po „Aliens”). Po zakończonej sukcesem misji przechwycenia dysku, na którym znajdują się od lat utajone informacje na temat lokacji zniszczonej kolonii Hadley’s Hope, ostatniego miejsca, do którego udała się ciotka Cuttera, grupa wyrusza na Acheron. Na miejscu odnajdują zniszczoną wybuchem atomowym i zalodzoną kolonię. Tam czekają na nich odpowiedzi na nurtujące pytania oraz oczywiście Obcy.
Komiks „Aliens: Aftermath” (reklamowany jako podwójny) ma 40 stron, z czego 31 to komiks, a reszta to reklamy. Tylko tyle twórcy mieli na zaprezentowanie sequela do „Aliens”. Niestety, to skrótowe podejście „wyłazi” na każdym kroku. Scenariusz Benjamina Percy’ego bazuje głównie na odniesieniach do filmu Camerona. Tu bratanek Vasquez, tam Hadley’s Hope, a jeszcze postać, która z niewiadomych powodów nazywa się Drake. To tylko czubek góry lodowej – potem wyłażą jeszcze mocno wydumane tajemnice, takie jak zamrożony z rozkazu Weyland-Yutani mieszkaniec kolonii (o czym niby wiedział Burke), czy sam fakt, że tak wiele zostało po wybuchu. Być może w tym wszystkim byłoby więcej sensu, gdyby rozbudowano serię o kilka zeszytów, a nie robiono one-shot. Wszystko tutaj jest popędzone, naiwne i w dużej mierze żerujące na konotacjach z „Aliens”.
O bohaterach dowiadujemy się tyle co nic. Najwięcej oczywiście o Cutterze Vasquez, ale to i tak jedynie niezbędne minimum. Wracając pamięcią do filmu Camerona, trzeba przyznać, że stał on postaciami. Jedne z głównych powodów, dla których kochamy „Aliens”, to właśnie Ripley, Hicks, Hudson, Vasquez, Drake, Apone, Bishop, Newt, czy nawet Burke oraz wypowiadający całą jedną kwestię, Wierzbowski. Uwielbiamy te postacie, bo mają to coś, mają charakter i są unikalne. Bohaterowie „Aftermath” są natomiast nijacy. Szkoda, bo potencjał był naprawdę spory. Pomysł na grupę ekstremistów walczących z Weyland-Yutani nie jest zły i w perspektywie daje wiele możliwości oraz pola do popisu. Niestety, jak już zauważyłem wcześniej, nie jest to możliwe na zaledwie 30 stronach komiksu. Zakończenie zostawia wprawdzie uchyloną furtkę dla jakiejś formy kontynuacji, ale to już na pewno nie z tymi samymi bohaterami.
Nie wspomniałem jeszcze ani słowem o Obcym, ale sprawę już dosyć mocno rozdmuchano w Internecie. Tą dosyć kontrowersyjną kwestię zdradza zresztą sama okładka „Aliens: Aftermath”. W ruinach Hadley’s Hope czai się tylko jeden (najprawdopodobniej) Ksenomorf i jest to nowa mutacja – post-atomowa. Zatem naszych bohaterów atakuje napromieniowany, świecący Obcy. Poza zmianami w warstwie wizualnej, krew tego konkretnego stwora ma właściwości podobne do skroplonego azotu. Więcej się o nim nie dowiemy, bo nie starczyło na to kartek. Nie razi mnie pomysł na tego nowego Obcego w taki sposób, w jaki oburzenie wywołał wśród fanów na świecie, ale w ramach tak krótkiej opowieści nie dało się wiele więcej zrobić z tą koncepcją.

Gdybyśmy z historii opowiedzianej na kartach „Aliens: Aftermath” zabrali swojsko brzmiące nazwiska oraz Hadley’s Hope, to zostanie nam taka sobie opowiastka o ludziach, którzy natknęli się na Obcego w starych ruinach.
Benjamin Percy to nie amator, ma już na koncie pracę nad różnymi tytułami DC („Nightwing”, „Green Arrow”, „Teen Titans”), Marvela („X-Force”, „Wolverine”), a nawet komiksowy epizod z Bondem. Poszperałem i znalazłem godzinny wywiad z pisarzem na temat „Aftermath” i mogę ze stuprocentową pewnością potwierdzić – facet jest wielkim fanem Obcego. Kiedy dokonano transferu licencji z Dark Horse do Marvela, Percy sam zgłosił się z chęcią napisania czegoś w ramach ewentualnego wydawnictwa związanego z serią. Kiedy facet opowiada o swoich pomysłach, inspiracjach, o tym jak się przygotowywał nie tylko do tego, ale wszystkich swoich projektów, to człowiek zaczyna się ekscytować – to fan taki jak my. A potem czytamy komiks i widzimy jak wszystko rozbija się o realizację. Benjamin Percy chciał zbyt wiele upchnąć w bardzo krótkim komiksie i w efekcie odnosi się wrażenie, że nie upchnął nic.
O ile można mieć wiele zastrzeżeń do samego scenariusza, o tyle do rysunków nie można się już zbytnio przyczepić. To bardzo ładny i cieszący oko komiks. Dave Wachter dał radę i absolutnie nie musi wstydzić się swojej pracy. Rysunki mają staroszkolny klimat i nawet cyfrowe kolorowanie (autorstwa Chrisa Sotomayora) go nie psuje. Czytając komiks, miałem nieodparte wrażenie, że tę kreskę kojarzę i okazało się, że faktycznie miałem już styczność z talentem Wachtera przy okazji komiksu „Godzilla in Hell”. Rysownik ma też na koncie takie tytuły jak „Star Wars: The High Republic”, „Teenage Mutant Ninja Turtles”, czy „The Guns of Shadow Valley”.
Niestety komiks „Aliens: Aftermath” to zmarnowana szansa na fajne wydawnictwo celebrujące 35 lat jednego z najlepszych filmów science-fiction w historii kina. Trudno oprzeć się wrażeniu, że Marvel chciał po prostu zarobić kasę podpinając się pod tę okazję. Oczami wyobraźni widzę wręcz jak szefostwo bierze Benjamina Percy’ego na rozmowę i daje mu długą listę nawiązań do „Aliens”, które mają znaleźć się w komiksie, i na około której pisarz ma zbudować jakaś opowiastkę. Niezła ironia, biorąc pod uwagę, że główni bohaterowie walczą przecież z wpływem wielkich korporacji. Z tego co Percy mówi, było zupełnie inaczej i Marvel (ponoć znacznie bardziej niż Dark Horse) zachęca twórców do wprowadzania nowości. To gdzie one są? Niestety nawet gra „Aliens: Colonial Marines” (która najwyraźniej po cichu została wywalona z kanonu) miała więcej przestrzeni do realizacji fabuły, przez co ta wydaje się bardziej dopracowaną i przyzwoitą historią. Festiwal fan-service’u w „Aftermath” nie da Wam wiele więcej niż wór odniesień do legendarnego sequela „Alien”. Jedyna nowość, napromieniowany Ksenomorf, zebrała za to potworny hejt. Moim zdaniem mocno przesadzony. Ten komiks to byłoby dobre demo większej, bogatszej serii, ale niestety to wszystko co otrzymaliśmy.
Niemniej, rysunki nadrabiają skompresowaną fabułę, naprawdę fajnie to wygląda. Jeśli nie przeszkadza Wam, że ten one-shot przypomina fan-fiction i cenicie dobry rysunek, to te niecałe dwie dychy (za tyle można kupić oryginalne amerykańskie wydanie w Polsce) można na „Aliens: Aftermath” wydać, lub poczekać aż ukaże się jako część większego zbioru takich jednozeszytówek.
