Fundacja – Sezon 3 zaskakuje. Najlepszy rozdział kosmicznej sagi [Recenzja]

1

Trzeci sezon „Fundacji” bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Serial, który od początku potrafił imponować rozmachem, ale notorycznie pozostawiał poczucie niedosytu, dopiero teraz w pełni wykorzystał swój potencjał narracyjny i emocjonalny. Po pierwszym sezonie – intrygującym, ale bolesnym dla purystów Asimova – i po drugim, który był poprawny, lecz w gruncie rzeczy nie pozostawił wiele wbijającego się w pamięć na dłużej – przyszła część, w której wreszcie wszystko zaczęło grać tak jak powinno. Sezon 3 serialu „Fundacja” to przejmujące widowisko na poziomie najlepszych telewizyjnych produkcji science fiction ostatnich lat, a w 2025 roku na razie tylko „Andor” od Disney Plus potrafił zawiesić poprzeczkę wyżej.

 

Recenzja 3 sezonu serialu Fundacja od Apple TV+

Poniżej starałem się unikać spoilerów, na tyle na ile było to możliwe.

 

Esencja „Fundacji” i jej dopełnienie

Czym od początku była „Fundacja”?
Esencją tego serialu paradoksalnie nie była ślepa wierność książkom, lecz próba unowocześnienia przekazu i opowiedzenia o cyklach władzy oraz o tym, jak wielkie systemy upadają przez słabość jednostek. To opowieść o cyklach historii, o tym, że nawet największe imperia nie są odporne na upadek. Esencją było także ukazanie starcia przeznaczenia i wolnej woli. To już nie tylko historia o planach psychohistorii, ale też o jednostkach, których wybory mogą wszystko zmienić. To historia o przeznaczeniu, które da się przewidzieć w masowej skali, ale nie w przypadku pojedynczego człowieka. Trzeci sezon uzupełnia ten obraz o emocjonalną głębię. Wcześniej mieliśmy monumentalne idee, teraz dostaliśmy dramaty, które potrafią uderzyć prosto w serce.

Cleonowie i destrukcja od wewnątrz

Dynastia Cleonów od początku stanowiła najbardziej oryginalny dodatek do uniwersum Fundacji. W trzecim sezonie jej dramat osiąga apogeum. Brother Dusk, grany doskonale przez Terrence’a Manna, wysuwa się przed szereg klonów – w końcówce sezonu to on staje się figurą przewodnią i destrukcyjną, której działania rezonują najmocniej. Gra Manna pełna jest subtelnych niuansów: spojrzenia ociekają ironią, gesty podszyte cynizmem, a ton głosu przypomina raczej starożytnego króla niż klona władcy. To wszystko nadaje postaci wymiar niemal szekspirowskiego antybohatera. To Zmierzch stał się w tym sezonie prawdziwym katalizatorem wydarzeń, a jego obecność przyćmiła nawet monumentalny autorytet Lee Pace’a, którego Brother Day nadal imponuje majestatem, ale tym razem nie dominuje narracji.

Demerzel – moralny kompas w mechanicznej skorupie

Laura Birn kontynuuje znakomitą kreację Demerzel, nadając jej głębię, jakiej nie ma żadna inna postać w serialu. To rola zagrana bardzo subtelnie, a zarazem z ciężarem, który nadaje serialowi filozoficzny wymiar. Demerzel wciąż jest postacią na granicy lojalności i świadomości, maszyną i człowiekiem jednocześnie. Każdy detal – sposób, w jaki unosi głowę, chwilowe zawieszenie głosu, chłodne, a zarazem tragiczne spojrzenie – buduje obraz istoty rozdartej między lojalnością a własną świadomością. To ona jest prawdziwym sercem całej historii. Jej dylematy przypominają, że pytania o wolną wolę i posłuszeństwo wciąż są aktualne, nawet jeśli przybierają futurystyczną formę.

Hari Seldon – geniusz w sarkofagu

Jared Harris, choć w tym sezonie obecny bardziej epizodycznie, to jednak i tak pozostawia wyraźny ślad. Jego holograficzna wersja w finale wypowiada przejmujące słowa o duszeniu się we własnym sarkofagu – metafora ta nie tylko odnosi się do fizycznego stanu, ale też do jego psychohistorii, która stała się więzieniem dla samego twórcy. Scenarzyści w wymowny sposób przypomnieli nam, że nawet największy plan staje się bezużyteczny, jeśli zamienia się w dogmat. Szkoda jedynie, że Harris nie dostał więcej czasu ekranowego, przez co jego szczera rozmowa z Gaal w finale sezonu nie wybrzmiewa z należytym ciężarem.

Gaal Dornick – z irytującej „Mary Sue” do pełnoprawnej bohaterki

Nie mogę nie wspomnieć o Gaal Dornick, graną przez Lou Llobell. W pierwszych dwóch sezonach jej postać była dla mnie trudna do zniesienia – doskonale wpisywała się w schemat „Mary Sue”, bohaterki zawsze mającej rację, wokół której toczy się cały świat. Dialogi często podkreślały jej wyjątkowość, a sceny łóżkowe i romanse wybijały z rytmu opowieści. Ciężko się to znosiło.

W trzecim sezonie nastąpiła wyraźna zmiana. Gaal zeszła na bok, przestała dominować narrację i wreszcie zaczynała działać jako postać, której umiejętności są naturalnie wplecione w historię. Wątek romantyczny nie przesłaniał już akcji, a jej decyzje miały realny ciężar. Dzięki temu Gaal staje się wiarygodna jako część zespołu działającego dla szerszej sprawy niż tylko ona sama i Hari Seldon.

Muł – antagonista z prawdziwego zdarzenia

Centralnym antagonistą tego sezonu pozostaje Mule (Muł, grany przez Pilou Asbæka). Nie zdradzając zbyt wiele, można powiedzieć jedno – to przeciwnik nietypowy, którego można próbować pokonać, ale nie samą siłą, lecz wielopoziomową i długoterminową strategią. Muł to złoczyńca, który działa nie tylko jako zagrożenie fizyczne, ale i psychiczne – jego obecność paraliżuje bohaterów i zmienia dynamikę konfliktu. Nawet zaryzykuję stwierdzenie, że to jedna z najlepiej zarysowanych negatywnych postaci w telewizyjnym sci-fi ostatnich lat. Świetnie, że poddano genezie tą postać i pogłębioną ją w trzecim sezonie.

Wizualny rozmach i teatralna kameralność

Kosmiczne bitwy, mnogość planetarnych scenerii, monumentalne pałace i rozległe pejzaże wyglądają w 3. sezonie albo imponująco albo bardzo dobrze. Ale mamy tutaj ciekawy kontrapunkt: mimo tej monumentalności, wiele scen odbierałem niemal jak kameralny teatr telewizji. Kamera często bowiem skupia się na twarzach bohaterów, na ich mimice i mikrogestach, wydobywając z nich emocje, przez co nawet wydarzenia o kosmicznym znaczeniu przybierają intymny charakter. To dzięki temu serial zyskuje w wielu momentach charakter kameralnego teatru telewizji, w którym liczy się nie tylko efekt specjalny, ale też samo spojrzenie czy drżenie głosu.

Trzeba jednak zaznaczyć, że CGI momentami zbyt mocno dominuje – wyraźnie widać komputerową warstwę obrazu. Odnoszę wrażenie, że tym razem poświęcono zbyt mało uwagi efektom praktycznym, które nadałyby scenom większej fizyczności. Mimo to świat przedstawiony pozostaje spójny i wizualnie wciąż robi duże wrażenie.
Ogromnym plusem i smaczkiem dla nas są naturalnie polskie miejscówki – niezwykle przyjemnie było zobaczyć w serialu chociażby wrocławską Pergolę.

Tempo, dramaturgia i mocny finał

Jedną z największych zalet trzeciego sezonu jest jego tempo. Tam, gdzie wcześniejsze sezony potrzebowały długich wprowadzeń lub błądziły gdzieś po wątkach łóżkowych, tu akcja rusza szybciej, a poszczególne motywy są prowadzone klarowniej. Dzięki temu widz nie gubi się w natłoku idei i bohaterów. Serial zmierza konsekwentnie ku bardzo mocnemu finałowi, który – nawet jeśli ma wady – pozostawia poczucie dużej satysfakcji.

Jedynie do czego można lub nawet należy się przyczepić to problem kompresji w finale sezonu – kilka kluczowych scen zostało rozegranych zbyt szybko, przez co ich emocjonalna waga została nieco spłaszczona.

Słabości i zgrzyty

Nie wszystko działa tutaj idealnie. Wspomniany już finałowy odcinek, choć spektakularny, cierpi na nierówny pacing – wrażenie kompresji wątków i spłaszczonych emocji jest wyczuwalne. Kilka zwrotów akcji zostało przygotowanych w sposób nazbyt wymuszony, jakby scenarzyści chcieli nas zaskoczyć za wszelką cenę. To momenty, które wybijają z rytmu i mogą budzić dyskomfort.

Podobnie jak wcześniej – odejścia od książek Asimova będą dzielić widzów. Dla purystów to zdrada źródła, po prostu. Dla mnie jednak ten problem zniknął już po pierwszym sezonie. Pogodziłem się z tym, że Fundacja Apple’a to nie wierna adaptacja, a reinterpretacja – i w tej formie ma ona prawo istnieć i rozwijać się na własnych zasadach.

Podsumowanie

Trzeci sezon „Fundacji” to bez wątpienia najlepsza część tej historii – najbardziej dojrzała i angażująca odsłona serialu. W tym sezonie wizualny rozmach spotyka się z psychologiczną głębią, a filozoficzne pytania o władzę i przeznaczenie przenikają się z dramatami jednostek. Lee Pace, Laura Birn i Terrence Mann tworzą kreacje, które można stawiać obok najlepszych ról w gatunku. Monumentalna estetyka łączy się tu także udanie z kameralnym dramatem i to w sposób niezwykle rzadki w science fiction.

Owszem, nie obyło się bez potknięć – kilka zwrotów akcji ociera się o tani szok, CGI bywa przesadne, a finał cierpi na kompresję wątków. Jednak tempo narracji wreszcie nadaje całości klarowności, a skala historii zostaje w pełni wykorzystana i doceniona przez widza (na pewno w moim przypadku). Wszelkie niedociągnięcia bledną wobec faktu, że „Fundacja” w trzecim sezonie wreszcie stała się tym, czym miała być od początku – monumentalną i intymną zarazem opowieścią o upadku imperiów i dramatach pojedynczych bohaterów.

To już nie tylko efektowna adaptacja Asimova, lecz pełnoprawne, dojrzałe dzieło science fiction, którym Apple TV+ może się naprawdę chwalić. Mi pozostaje postawić ten sezon obok najlepszych tegorocznych produkcji gatunku, z „Andorem” na czele.

Czy będzie czwarty sezon Fundacji?

Mimo, że trzeci sezon zamyka wiele wątków niczym ostatni tom przemyślanej, streamingowej trylogii, to jednak niezwykle cieszy, że właśnie w Apple zamówiono czwarty sezon.
Zatem – TAK – będziemy mogli śledzić dalsze zwroty w tej intrygującej historii. Czekam niecierpliwie…

 

Ciekawy artykuł? Doceń naszą pracę:
[Głosów: 3 Średnia: 5]
Zobacz także
1 komentarz
  1. chrumcio

    „kilka kluczowych scen zostało rozegranych zbyt szybko…”
    Niestety, chociażby na pewną scenę liczyłem że będzie dłuższa czy cos. A tu rachu ciachu i koniec O_o
    Najbardziej to mnie zmasakrował ( no dobra może nie zmasakrował lecz nie spodziewałem się tego „O ile to jest to co myślę :P) ostatni widok :P

Dodaj komentarz

Klikając "Wyślij komentarz" wyrażasz zgodę na przetwarzanie danych wpisanych w formularz komentarza w celu publikacji, moderacji i udzielenia odpowiedzi na komentarz zgodnie z Regulaminem Serwisu i Polityką Prywatności.