Film „TRON: Ares” (2025) – Audiowizualny spektakl bez duszy [Recenzja]
„Tron: Ares” to film, który potrafi oczarować ścieżką dźwiękową i wizualnym rozmachem, a jednocześnie rozczarowuje miałką fabułą i chaotycznym przeskakiwaniem między trzema estetycznie odmiennymi światami. Fani serii znajdą tu nostalgiczne przebłyski dawnego Gridu, ale to jedynie echo, nie prawdziwe rozwinięcie uniwersum. Pod powierzchnią krwiście neonowego spektaklu zieje narracyjna pustka, której film nie potrafi wypełnić. Oczarowuje zmysły, ale nie serce – efektowna wydmuszka bez duszy.
Film „Tron: Ares” (2025) – Recenzja / Opinia
Chociaż nie znoszę 3D, wybrałem się na seans nowego „Trona” do IMAX właśnie w tej technologii. Miałem proste nastawienie: jeśli film ma robić wrażenie, to właśnie w kinie, na ogromnym ekranie i przy głośnym dźwięku. I pod tym względem „Tron: Ares” faktycznie potrafi pieścić zmysły. Trójwymiar nie jest tutaj rewolucyjny i nie powala na kolana, ale jest na tyle solidny, że nie przeszkadza w odbiorze. Najmocniejszym elementem produkcji okazuje się jednak ścieżka dźwiękowa Nine Inch Nails – intensywna, pulsująca, momentami wręcz przytłaczająca. W sali IMAX to doświadczenie niemal fizyczne: obraz niejednokrotnie schodzi na drugi plan, a muzyka porywa i dominuje jak na koncercie. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak mocno ścieżka dźwiękowa przytłoczyła i „zagłuszyła” obraz. I dopóki film funkcjonuje w trybie widowiska audiowizualnego, przypominającego dopracowany teledysk, można się naprawdę dobrze bawić.
Problemy zaczynają się w momentach, gdy ten spektakl próbuje być filmem z treścią. Scenariusz jest bowiem spłycony do minimum – pełen banałów i oczywistości wygłaszanych z powagą. Konflikt między światem cyfrowym a rzeczywistym pozostaje jedynie szkicem, dialogi brzmią jak z generatora „mądrości ogólnych”, a dramaturgia przypomina mechanicznie sklejone sceny mające jedynie prowadzić do kolejnych efektów specjalnych.
Jared Leto dostał rolę napisaną płasko i jednowymiarowo, co tylko pogłębia wrażenie emocjonalnej pustki. Nie ma tu prawdziwych napięć, relacji ani rozwoju postaci, którą realnie czuć – są tylko fasady. I można mieć uzasadnienie pretensje do aktora, że w żaden sposób nawet nie próbował tchnąć życie w swoją, kiepsko rozpisaną postać. Lepiej od Leto wypada Jodie Turner-Smith (Athena), Greta Lee (nieco zbyt infantylna postać Kim), Evan Peters (kliszowy Julian Dillinger) oraz Gillian Anderson (jako matka Juliana). Wszystkie postacie są rozpisane słabo lub bardzo źle.
Z perspektywy fana serii zgrzyt pojawia się w warstwie wizualnej i światotwórczej. „Tron: Ares” skacze między trzema rzeczywistościami: światem rzeczywistym, Siecią Dillinger (o estetyce czerwonej, przeładowanej „neonozy”) oraz klasyczną – poznaną przez widzów w 1982 roku – odwzorowaną wizualnie w sposób celowo prostszy, nawiązujący do estetyki pierwszego filmu serii. Sam ten powrót ma w sobie sporo sentymentu – minimalistyczny Grid z pierwszego „Trona” działa jak wizualny wehikuł czasu. Problem w tym, że te przeskoki między światami nie są płynne. Montaż brutalnie przerzuca widza między trzema estetycznie odmiennymi światami, bez żadnego wizualnego mostu czy rytmu. Efekt jest rwany i dezorientujący – zostajemy gwałtownie wyrwani z jednego świata i wrzucani w drugi o zupełnie innej tonacji, a to niestety skutecznie rozbija spójność wizualną całego filmu.
Rozczarowanie dla fanów serii może wynikać też z tego, że „Ares” nie rozwija fundamentów świata Trona, tylko powiela je bez pogłębienia. Oryginalny „Tron” i późniejszy „Legacy” miały swoje słabości, ale oferowały coś unikalnego: aurę technicznej tajemnicy, filozoficzny podtekst relacji człowiek–system, czy melancholijną nutę obecności Flynna, który stał się pomostem między światem ludzi i programów. W „Aresie” tego brakuje. Na przykład scena pierwszego wejścia do Sieci Flynna – kiedy to powraca znajoma siatka i świetlne korytarze – zamiast zbudować emocjonalny most, zostaje wrzucona bez przygotowania, jakby była tylko mrugnięciem okiem dla wtajemniczonych. Nie rozwija niczego, nie pogłębia mitu – tylko przypomina, że coś takiego kiedyś istniało. To symboliczny przykład tego, jak film traktuje własne dziedzictwo: z dystansem, trochę mechanicznie, trochę jak obowiązkowy punkt programu.
Nie można jednak odmówić filmowi pewnych walorów dla tych, którzy po prostu chcą zanurzyć się w stylistyce Trona. Design świata nadal ma swój unikalny chłód i precyzję, a muzyka Nine Inch Nails nadaje całości mocny rytm. Seans w kinie może być więc bardzo atrakcyjny – ale tylko pod warunkiem, że nie mamy żadnych oczekiwań względem treści i głębi. W warunkach domowych ten film, pozbawiony kinowego rozmachu, najpewniej bardzo szybko odsłoni swoje konstrukcyjne braki, dlatego – jeżeli chcecie go obejrzeć, najlepiej wybrać się do kina, a nie czekać na streaming.
Podsumowując: „Tron: Ares” to widowisko, które dostarcza emocji przede wszystkim w swfrze dźwięku i obrazu. Jeśli nastawimy się na efektowną podróż audiowizualną, możemy być usatysfakcjonowani. Jeśli jednak liczymy na rozwinięcie mitologii serii, wciągającą historię i konsekwentnie zbudowany świat – czeka nas chłodne zderzenie z pustką.