Film Człowiek, który uratował wszechświat (1982) – recenzja
- Tytuł polski : Człowiek, który uratował wszechświat
- Tytuł alternatywny: Tureckie gwiezdne wojny
- Tytuł angielski: Turkish Star Wars
- Tytuł oryginalny: Dünyayı Kurtaran Adam
- Rok premiery: 1982
- Reżyseria: Çetin Inanç
- Czas trwania: 91 min.
- Produkcja: Turcja
Jestem fanem złych filmów. Lubię nieporadność wynikającą z braku umiejętności twórców lub szczupłego budżetu. Jest w tych produkcjach coś na swój sposób pociesznego. Jednak chyba w swojej pogoni za wątpliwej jakości dziećmi X Muzy w przypadku recenzowanej produkcji dotarłem do granicy wszechświata sztuki filmowej. Film „Człowiek, który uratował wszechświat”, szerzej znany jako „Tureckie Gwiezdne Wojny”, sprawił, że poczułem się jakbym oglądał „Interstellar” po mandaryńsku, od końca, na poczwórnej prędkości, do tego z odwróconą paletą kolorów. Seans przedmiotu niniejszej recenzji był doświadczeniem niemal mistycznym, ale… Po kolei.
Film Człowiek, który uratował wszechświat / Tureckie Gwiezdne Wojny – Recenzja / Opinia
Zacznijmy od fabuły filmu „Tureckie Gwiezdne Wojny”. Omówienie jej nie jest proste, ponieważ w trakcie filmu wydarzenia są przedstawiane kilkukrotnie w różniących się od siebie wersjach, także skupię się tylko na stałych jej elementach.
To tak: gdzieś pod koniec XX wieku ludzkość zaczęła rozwijać się w niesamowitym tempie. Wydawać by się mogło, że wszystko idzie w dobrym kierunku, ale niestety wybuchła wojna atomowa, w trakcie której Ziemia została rozbita w drobny mak, a niedobitki ludzkości żyją na stacjach kosmicznych i skolonizowanych niektórych planetach.
Sytuację tą wykorzystuje zły czarnoksiężnik, który, żeby zniszczyć Ziemię (jak widać jest to tak zepsuty typ, że eksplozja planety to dla niego za mało, żeby uznać ją za zniszczoną) musi posiąść moc… ludzkiego umysłu? Oczywiście wiadomo, że tak nikczemny czarnoksiężnik nie zadowoli się byle jakim umysłem, o nie – on chce posiąść umysł Murata, najlepszego ziemskiego… w sumie z filmu ciężko wywnioskować kim ten Murat jest. Na pewno jest pilotem X-winga (sic!) doświadczonym w walkach z myśliwcami TIE, dodatkowo nieźle strzela i walczy wręcz, ale jego najpotężniejszą techniką są skoki, których nie powstydziłby się nawet najsilniejszy przedstawiciel rasy Yautja (to tak istotny element, że wrócę do niego w dalszej części tekstu). No i zły czarnoksiężnik tak steruje swoimi minionami, że doprowadza do katastrofy statku Murata i jego skrzydłowego (dosłownie i w przenośni) Aliego. A wszystko dzieje się na pustynnej planecie zamieszkanej przez ludzi, którzy nie są ludźmi, na której mieści się również twierdza głównego „villana”… Więcej nie będę Wam streszczał, bo w ciągu filmu naprawdę założenia fabuły i motywacje głównego złego zmieniają się jak w kalejdoskopie i ciężko za tym wszystkim nadążyć.
Przynajmniej jeden akapit muszę poświęcić scenom walk, bo są niebywale komiczne. Murat rozdaje kuksańce na prawo i lewo, bije, chwyta, rzuca, kopie – prawdziwy ninja. Ale jego najpotężniejszą techniką są monstrualne skoki. Jak on to robi, pozostaje kwestią domysłów, jednak ujęcia pokazują naszego dzielnego wojaka jak skacze kilka razy nad oponentem używając do tego trampoliny (którą twórcy zamaskowali w najsprytniejszy sposób na świecie – filmują bohatera od kolan w górę), po czym nieszczęsny przeciwnik pada martwy. Dodatkowo w filmie znajduje się montaż treningowy na wzór tego z serii o „włoskim ogierze”, ale zrealizowana w taki sposób, że… po prostu trzeba by to zobaczyć, gdyż żadne słowa tego nie opiszą.
Aktorstwo… o ile jeszcze odgrywający główną rolę Cüneyt Arkin ma jakieś pojęcie o aktorstwie, tak reszta to po prostu przypadkowi ludzie zbierani z ulic i tak dosłownie było. W latach ’70 i ’80 tureccy producenci filmowi robili takie rzeczy i nie tylko – w jednej ze scen widzimy kask motocyklowy, który ekipa zabrała nieszczęśnikowi akurat przejeżdżającemu w pobliżu planu filmowego. Efektem takiego działania jest częste wrażenie w filmie, jakby aktorzy sami nie wiedzieli co mówią.
Dochodzimy do technikaliów, czyli miejsca, w którym wyjaśnię skąd wziął się alternatywny tytuł „Tureckie Gwiezdne Wojny”. Otóż w Turcji i w czasach, w którym powstawał film „Człowiek, który uratował wszechświat”, prawa autorskie po prostu nie istniały. Można więc było zarabiać na cudzej twórczości do woli. Stąd w filmie mamy sceny żywcem wyciągnięte z „Nowej Nadziei” (chociaż nie tylko). Tak samo prezentują się kwestie muzyki – znajdziemy tam zarówno motyw muzyczny z wyżej wspomnianego czwartego epizodu sagi o Skywalkerach, jak i motyw przewodni z „Indiany Jonesa”, oraz z „The Thing” Carpentera. Totalny miszmasz, dodatkowo w jakości tak koszmarnej, że nawet zjechany VHS przy tym to 4K. I nie, to nie jest kwestia kopii filmu jaką widziałem – on po prostu został tak nagrany.
W scenach, nazwijmy to autorskich, jest dramat – montaż leży, dubli być nie mogło ze względu na koszty taśmy, więc każda scena była filmowana tylko raz – jak wyszło, tak wyszło (i bynajmniej nie jest to żart). Efekty specjalne są równie tragiczne, co kostiumy. Choreografia walk była improwizowana, więc również tutaj jest mocno koślawo. W zasadzie w kwestiach technicznych ciężko napisać na temat produkcji cokolwiek pozytywnego.
Kilka słów podsumowania? Hmm… Jak wspomniałem we wstępie generalnie lubię oglądać złe filmy. Naprawdę to lubię, bo zawsze znajdzie się w nich coś ciekawego, jakaś niskobudżetowa magia. Ale niestety, w przypadku filmu „Człowiek, który uratował wszechświat” aka „Tureckie Gwiezdne wojny” nie da się powiedzieć niczego dobrego. Naprawdę, unikajcie tego filmu. Nie marnujcie swojego czasu na tego potwora Frankensteina sztuki filmowej. Fakt, kilka razy zdarzy się wybuchnąć śmiechem – ale nie jest to dobrotliwy śmiech, jaki wzbudzają niektóre niszowe produkcje swoją taniością. Tutaj zostaje tylko pusty, smutny śmiech. Nie warto.
OCENA :
(dokładniej 0/4)
Harap
Zwiastun / Trailer
Dzięki za przestrogę, Po kawałku trailera widzę, że recenzja trafiona …
Aż muszę to wyszperać gdzieś w necie :D